James Patrick Cannon

O decyzji o przyłączeniu się do obozu trockistowskiego w 1928 roku


Napisane: 27 maja 1959 r.
Źródło: „Pierwsze dziesięciolecie amerykańskiego komunizmu” 1962 r. List do Theodore’a Drapera, historyka amerykańskiego ruchu komunistycznego.
Wydawca: Lyle Stuart Inc. i Pathfinder Press.
Wersja elektroniczna: Polska sekcja MIA
Adaptacja: Jarosław Grota


Wydaje mi się, że już wszystko napisałem na temat narodzin amerykańskiego trockizmu, w których odegrałem centralną rolę, ponieważ po prostu wypadło mi znaleźć się we właściwym miejscu i we właściwym czasie, i nie było nikogo innego, kto by to zrobił. Nie mam wiele do dodania w porównaniu z tym, co już napisałem w „Historii amerykańskiego trockizmu”, w moich listach do Was i w obszernym artykule pt. „Degeneracja partii komunistycznej i nowy początek”, opublikowanym w numerze „Czwartej Międzynarodówki” z jesieni 1954 r. Oto mój argument. Gdybym miał znów pisać o tym, mógłbym tylko powtórzyć to, co już powiedziałem.

Na pewno Wy znajdziecie lepsze i pełniejsze wyjaśnienie niż to, które ja mógłbym dziś powtórzyć. Mam szczęśliwie zdolność zapominania rzeczy, o których pisałem. W celu napisania nowego raportu o początkach amerykańskiego trockizmu musiałbym zmusić się do powrotu w półsen, przypominając sobie i przeżywając na nowo walkę sprzed 31 lat. To zbyt wiele dla mnie, abym się miał dziś tego podejmować.

* * *

Jedyną rzeczą, którą pomijałem w moich obszernych pismach o tym okresie, którą staram się pomijać we wszelkich moich pismach, jest szczególny element osobistej motywacji moich działań – w którą cynicy nigdy by nie uwierzyli, a badacze nigdy by nie znaleźli w aktach i wykazach. To jest sprawa sumienia, kiedy się staje w danych okolicznościach przed wyzwaniem, które można podjąć lub odrzucić. 

Latem 1928 r. dodatkiem do teoretycznych i politycznych rewelacji, których się dowiedziałem, czytając Trockiego „Krytykę projektu programu Kominternu”, była inna okoliczność, która otworzyła mi oczy na to, na jakim świecie żyję. Chodziło o fakt, że Trocki został wygnany, deportowany do dalekiej Ałma-Aty, że jego przyjaciele i zwolennicy zostali zniesławieni, wygnani, uwięzieni i że ta cała godna potępienia sprawa była jedynie czubkiem góry lodowej!

Czyż po to już jako chłopiec nauczyłem się od Moyera i Haywooda walczyć o sprawiedliwość, żeby zdradzić sprawę sprawiedliwości, kiedy stanąłem w obliczu tej sprawy, nadzwyczaj ważnej dla przyszłości ludzkości? Moralista wychowany na książkach mógłby łatwo odpowiedzieć na to pytanie, mówiąc: „Oczywiście nie. Zasada jest prosta. Czyńcie, co macie czynić, nawet gdybyście mieli zapłacić za to głową”. Ale latem 1928 r. to nie było dla mnie takie proste. Nie byłem takim moralistą. Byłem partyjnym politykiem i uczestnikiem walk frakcyjnych, który uczył się, jak ciąć po skrzydłach. Wiedziałem, ze nim jestem, i ta samowiedza sprawiała, że nie było mi łatwo.

Stopniowo osiągnąłem pewną pozycję jako partyjny urzędnik z biurem i sztabem współpracowników, pozycję którą mógłbym łatwo utrzymywać tak długo, jak długo utrzymywałbym się w granicach określonych regułami, o których wiedziałem wszystko i w których poruszałem się z łatwością i zręcznością dzięki nawykom, których nabyłem  w długotrwałych walkach frakcyjnych i które stały się moją drugą naturą.

Wiedziałem o tym. I wiedziałem jeszcze coś innego, o czym nigdy nikomu nie mówiłem, a pierwszy raz powiedziałem to samemu sobie właśnie latem 1928 r. w Moskwie. Wolnościowa rebelia Wobbly’ego, którą ja wykorzystałem do niezauważonego umocnienia się na wygodnym fotelu obrotowym, ochroniła go na jego stanowisku przez małe manewry i nawet pozwoliła mu dzięki jego próżności  na sprawne przystosowanie się do reguł tej nikczemnej gry. Wtedy po raz pierwszy powiedziałem sobie jako rewolucjoniście, że znalazłem się na najlepszej drodze do tego, by stać się biurokratą. Ten wizerunek był ohydny i odwróciłem się od niego z niesmakiem.

Nigdy nie łudziłem się ani przez chwilę co do tego, jakie będą najbardziej prawdopodobne konsekwencje mojej decyzji, podjętej latem 1928 r., o poparciu trockistów. Wiedziałem, że to będzie mnie kosztować utratę mojego obrotowego fotela, a może nawet utratę głowy, ale pomyślałem: „Cóż, do diabła, lepsi ludzie niż ja ryzykowali obrotowymi fotelami i głową w imię prawdy i sprawiedliwości”. Trocki i jego towarzysze robili to w tym samym czasie na zesłaniu, w łagrach i więzieniach w całym Związku Radzieckim. Chodziło tylko o zasadę, że człowiek, jakkolwiek ograniczone są jego kwalifikacje, powinien pamiętać, o co zaczął walczyć w młodości, i wypowiadać się w tej sprawie, i próbować zrobić tak, żeby świat usłyszał, albo przynajmniej  żeby zesłani i uwięzieni rosyjscy opozycjoniści wiedzieli, że znaleźli nowego przyjaciela i zwolennika.

W „Historii amerykańskiego trockizmu” (str. 61) pisałem:

„Ruch, który wtedy zaczął się w Ameryce, wywołał oddźwięk w całym świecie; z dnia na dzień cały obraz, cała perspektywa walki - zmieniły się. Trockizm, oficjalnie uznany za zmarłego, zmartwychwstał na arenie międzynarodowej i natchnął ludzi nową nadzieją, nowym entuzjazmem, nową energią. Pamflety na nas pojawiły się w amerykańskiej prasie partyjnej i zostały przedrukowane na całym świecie, z moskiewską „Prawdą” włącznie. Rosyjscy opozycjoniści w więzieniach i na zesłaniu prędzej czy później przeczytali o tym w „Prawdzie” i w ten sposób dowiedzieli się o naszej akcji, naszej rewolcie w Ameryce. W najczarniejszej godzinie swej walki dowiedzieli się, że za oceanem, w Stanach Zjednoczonych w pole wyruszyły świeże posiłki, a czyny amerykańskich komunistów miały swoją wagę, dzięki znaczeniu naszego kraju.

Lew Trocki, jak wspomniałem, żył w tym czasie odcięty od świata w azjatyckiej mieścinie - Ałma-Acie. Światowy ruch poza Rosją był w zapaści, pozbawiony przywódców, uciskany, izolowany – prawie jakby nie istniał. Z tymi inspirującymi wiadomościami o nowym rozłamie w dalekiej Ameryce małe gazetki i biuletyny grup Opozycji znów nabrały życia. Najbardziej inspirująca dla nas wszystkich była pewność, że nasi rosyjscy towarzysze, cierpiący tak twardy ucisk, usłyszeli nasz głos. Zawsze myślałem o tym jako o jednym z najbardziej radosnych aspektów historycznej walki, którą podjęliśmy w 1928 r. – że wiadomości o naszej walce dotarły do towarzyszy rosyjskich we wszystkich zakątkach, w więzieniach, łagrach i na zesłaniu, natchnęły ich nową nadzieją i nową energią do wytrwania w walce”.

W Moskwie latem 1928 r. przewidywałem możliwe konsekwencje mojej decyzji i działania. I myślałem, że tylko to usprawiedliwiałoby je, niezależnie od tego, co nastąpi potem. Wiele rzeczy się zmieniło od tego czasu, ale to moje przekonanie się nigdy nie zmieniło.

[Powrót do strony głównej] [Powrót do spisu prac J. P. Cannona]