CAR I CAROWA

Książka ta nie zawiera wcale oderwanych dociekań psychologicznych, któremi obecnie usiłuje się częstokroć zastąpić analizę społeczną i historyczną. W polu naszego widzenia znajdują się przedewszystkiem potężne czynniki rozwoju dziejowego o charakterze ponadosobowym. Monarchja jest jednym z tych czynników. Związana jest z pierwiastkiem osobowym mocą swej naczelnej zasady. Okoliczność ta, sama przez się, usprawiedliwia zainteresowanie się osobą monarchy, którego przebieg wydarzeń postawił twarz w twarz z rewolucją. Spodziewamy się, że w dalszym ciągu naszej pracy uda nam się, oprócz tego, częściowo chociażby wskazać czytelnikowi, gdzie mianowicie w osobowości kończy się pierwiastek osobowy — kończy się nieraz znacznie bliżej, aniżeliby to się mogło zdawać, — oraz jak często pewna „cecha charakterystyczna”, właściwa danej osobie, stanowi jedynie indywidualną odmianę jakichś praw ogólnych wyższego porządku.

Mikołaj II odziedziczył po swych przodkach nie samo tylko wielkie imperium, lecz również i rewolucję. Nie zostawili mu jednak w spuściznie ani jednej zalety, któraby go czyniła zdatnym do rządzenia imperjum, nawet gubernią lub chociażby powiatem. Falom dziejowym, które wzbierały coraz wyżej u bram pałacu, ostatni Romanow przeciwstawiał tępą obojętność: mogłoby się zdawać, że między świadomością jego a współczesną mu epoką stanęła przezroczysta, ale zupełnie nieprzenikliwa przegroda.

Osoby, zbliżone do cara, przypominały sobie nieraz po przewrocie, jak to w najtragiczniejszych chwilach panowania, w czasie kapitulacji Portu Artura i zatopienia floty pod Cuszimą, albo też o dziesięć lat później, podczas odwrotu wojsk rosyjskich z Galicji, lub też jeszcze o dwa lata później, w wigilję abdykacji, kiedy całe otoczenie cara było przygnębione, zalęknione, wstrząśnięte do głębi, spokój zachowywał jeden tylko Mikołaj. Po dawnemu dowiadywał się, jaką liczbę wiorst przejechał, podróżując po Rosji, przypominał sobie rozmaite epizody dawnych polowań, anegdoty ze spotkań oficjalnych i wogóle interesował się drobiazgami swojej potocznej egzystencji, podczas gdy nad głową jego grzmiały pioruny i migotały błyskawice. „Czem to wytłumaczyć,—zadawał sobie pytanie jeden z należących do świty generałów — czy jest to wielkie, niewiarogodne opanowanie, osiągnięte przez wychowanie, wiara w boską predestynację wydarzeń, czy też brak świadomości?” Odpowiedź tkwi już napoły w samem pytaniu. Tak zwanej „układności cara”, jego zdolności panowania nad sobą w najkrytyczniejszych okolicznościach nie można kłaść na karb samej tylko zewnętrznej tresury: istotną przyczyną była wewnętrzna obojętność, ubóstwo sił duchowych, słabość woli. Maska obojętności, którą w pewnych sferach nazywają układnością, czy też dobrem wychowaniem, stanowiła u Mikołaja w sposób naturalny jedną całość z jego prawdziwem obliczem.

Dziennik cara jest dokumentem, mającym większą wartość od zeznań wszelkich świadków: z dnia na dzień, z roku na rok powtarzają się na jego stronicach zwierzenia, przygnębiające swą wewnętrzną pustką. „Spacerowałem długo i zabiłem dwie wrony. Piłem herbatę przy dziennem świetle”. Spacer pieszo, przejażdżka łódką. A potem znów wrony i znów herbata. Wszystko z pogranicza fizjologii. Wzmianki o obrzędach cerkiewnych utrzymane są w takim samym tonie, co i wzmianki o libacjach.

W chwilach, poprzedzających otwarcie Dumy Państwowej, kiedy całem państwem wstrząsały drgawki konwulsyjne, Mikołaj pisał w swym dzienniku: „14 kwietnia. Spacerowałem w cienkiej koszulce i po raz pierwszy jeździłem bajdarką. Piłem herbatę na balkonie. Stana jadła obiad i jeździła razem z nami. Czytałem.” Ani jednego słowa o treści lektury: sentymentalna powieść angielska, czy też raport departamentu policji? „15 kwietnia. Przyjąłem dymisję Wittego. Jedliśmy obiad z Marie i Dymitrem. Odwieźliśmy ich do pałacu”.

W dniu powzięcia decyzji o rozwiązaniu Dumy, kiedy zarówno dostojne, jak i liberalne sfery doświadczały paroksyzmów strachu, car pisał w swym dzienniku: „7 lipca. Piątek. Ranek miałem bardzo zajęty. Spóźniliśmy się o pół godziny na śniadanie, wydane dla oficerów... Przeszła burza i było bardzo duszno. Spacerowaliśmy razem. Przyjąłem Goriemykina — podpisałem ukaz o rozwiązaniu Dumy! Jedliśmy obiad u Olgi i Pieti. Czytałem przez cały wieczór”. Wykrzyknik w związku z mającem nastąpić rozwiązaniem Dumy jest najwyższym wyrazem jego wzburzonych uczuć.

Posłowie rozpędzonej Dumy wezwali lud, aby zaprzestał płacić podatki i nie stawiał się do służby wojskowej. Nastąpił szereg buntów wojskowych: w Sweaborgu, Kronsztacie, na okrętach, w poszczególnych formacjach; wznowiono, w niebywałych dotychczas rozmiarach, teror rewolucyjny, stosowany wobec dygnitarzy. Car pisze: „9 lipca. Niedziela. Dokonało się! Dziś zamknięto Dumę. Przy śniadaniu, po mszy, wiele osób miało niewyraźne miny... Pogoda była piękna. Podczas spaceru spotkaliśmy wuja Miszę, który wczoraj przeniósł się z Gatczyny. Przed obiadem i przez cały wieczór pracowałem spokojnie. Jeździłem bajdarką". Podaje, że jeździł właśnie bajdarką, ale niema mowy o tem, nad c z e m pracował. I tak wciąż.

Car pisze dalej w owe przełomowe dni: „14 lipca. Ubrałem się i pojechałem na rowerze do kąpieli, gdzie z rozkoszą wykąpałem się w morzu”. „15 lipca. Wykąpałem się dwa razy. Było bardzo gorąco. Jedliśmy obiad we dwoje. Przeciągnęła burza”. „19 lipca. Kąpałem się zrana. Przyjmowaliśmy na fermie. Wuj Włodzimierz i Czagin byli na śniadaniu”. Powstania i eksplozje dynamitowe musnęła zlekka jedyna uwaga: „Przyjemne zdarzenia!”', uderzająca swą nikczemną obojętnością, nie mogącą się nawet wznieść do poziomu świadomego cynizmu.

„Zrana o godzinie 9 i pół pojechaliśmy do Kaspijskiego pułku... Spacerowałem dłuższy czas. Pogoda była cudowna. Kąpałem się w morzu. Po herbacie przyjąłem Lwowa i Guczkowa”. Żadnej wzmianki o tem, że tak niezwykłą audiencję, udzieloną dwum liberałom, wywołała próba Stołypina włączenia do swego ministerstwa polityków opozycyjnych. Książę Lwow, przyszły premjer Rządu Tymczasowego, tak opowiadał podówczas o swej audjencji u cara: „Spodziewałem się, że zobaczę cesarza złamanego nieszczęściem, gdy tymczasem wyszedł do nas jakiś wesoły, pewny siebie pasażer w malinowej koszuli”.

Horyzont cara nie był rozleglejszy od horyzontu małego urzędniczyny policyjnego, z tą wszakże różnicą, że ten ostatni musi mieć jednak większe poczucie rzeczywistości i jest w znacznie mniejszym stopniu obciążony balastem przesądów. Jedynem pismem, które Mikołaj czytywał w ciągu szeregu lat i z którego zapożyczał swoje idee, był tygodnik, wydawany za pieniądze rządowe przez księcia Mieszczerskiego, nikczemnego, sprzedajnego, pogardzanego nawet przez ludzi swego otoczenia, dziennikarza reakcyjnych klik biurokratycznych. Car zachował swój horyzont w tej samej skali poprzez okres dwóch wojen i   dwóch  rewolucyj:   pomiędzy   jego   świadomością a wydarzeniami wznosił się zawsze nieprzenikliwy mur obojętności.

Mikołaja nie bez powodu uważano za fatalistę. Należy tylko dodać, że fatalizm jego był czemś wręcz przeciwstawnem do wiary we własną „gwiazdę”. Mikołaj przeciwnie, sam miał siebie za pechowca. Fatalizm jego był jeno postacią biernej samoobrony przed biegiem rozwoju dziejowego i szedł w parze z samowolą, drobnostkową w swych założeniach psychologicznych, lecz straszliwą w swych skutkach.

„Tak chcę i dlatego tak być musi, — pisze hrabia Witte. — Dewiza ta znajdowała swój wyraz we wszystkich czynach tego słabego władcy, który jedynie przez słabość czynił wszystko to, co charakteryzowało jego panowanie, — ustawiczny rozlew mniej lub bardziej niewinnej krwi i to przeważnie bez wszelkiego celu...”

Mikołaja porównywano czasami z jego napoły obłąkanym prapradziadem Pawłem, uduszonym przez kamarylę za zgodą własnego syna, Aleksandra „błogosławionego”. Obydwóch tych członków rodu Romanowów zbliża do siebie w istocie nieufność, żywiona do wszystkich, a wynikająca z braku zaufania do siebie samego, podejrzliwość nicości, obdarzonej potężną władzą, poczucie opuszczenia, możnaby rzec, świadomość ukoronowanego parjasa. Ale Paweł jest bez porównania barwniejszy, w jego szaleństwach znajdujemy pierwiastek fantazji, aczkolwiek niepoczytalnej. Potomka zaś jego cechuje szarzyzna, brak jakichkolwiek jaskrawszych rysów.

Mikołaj był nietylko niestały, ale też i wiarołomny. Pochlebcy nazywali go „charmeur'em", czarującym, za jego łagodne obchodzenie się z dworakami. Ale car był szczególnie uprzejmy właśnie dla tych dygnitarzy, których chciał się pozbyć: minister, nadmiernie oczarowany przyjęciem, znajdował u siebie w domu pismo, zawierające dymisję. Była to poniekąd zemsta za własną nicość.

Mikołaj odwracał się z niechęcią od każdego, kto coś znaczył i posiadał talent. Czuł się dobrze tylko w otoczeniu ludzi zupełnie nieudolnych i nie grzeszących nadmiarem rozumu, świętoszków, ramolów, na których mógł nie spoglądać zdołu do góry. Posiadał miłość własną, nawet dość wyrafinowaną, lecz bierną, bez źdźbła inicjatywy, zazdrosną i jedynie obronną. Dobierał sobie ministrów w myśl zasady ustawicznego obniżania poziomu. Ludzi, obdarzonych rozumem i charakterem, powoływał tylko w ostateczności, gdy już nie było innego wyjścia, tak samo, jak się wzywa chirurga, aby ratować życie. W ten sposób powołał Wittego, a później Stołypina. Car traktował obydwóch ze źle ukrywaną nieprzyjaźnią. Gdy tylko krytyczna sytuacja mijała, śpiesznie pozbywał się doradców, którzy nazbyt wybujali ponad jego poziom. Doboru takiego dokonywał systematycznie, to też przewodniczący ostatniej Dumy, Rodzianko, dnia 7-go stycznia 1917-go roku, gdy rewolucja pukała już do drzwi, zdobył się na odwagę powiedzenia carowi: „Dokoła was, Najjaśniejszy Panie, niema już ani jednego uczciwego człowieka, któremu możnaby zaufać: lepsi odeszli już, albo ich usunięto, pozostali jedynie ludzie, nie cieszący się dobrą opinią”.

Wszystkie usiłowania burżuazji liberalnej, zmierzające do osiągnięcia porozumienia z dworem, nie prowadziły do niczego. Niezmordowany i głośny Rodzianko próbował swemi sprawozdaniami wyrwać cara z odrętwienia. Ale nadaremnie! Car milczał w odpowiedzi już nietylko na przytaczane argumenty, ale nawet na impertynencje, przygotowując pocichu rozwiązanie Dumy. Wielki książę Dymitr, dawny ulubieniec cara, w przyszłości jeden z uczestników zabójstwa Rasputina, skarżył się swemu wspólnikowi, księciu Jusupowowi, że obserwuje w kwaterze głównej, jak car z dnia na dzień staje się coraz bardziej obojętny na wszystko, co go otacza. Zdaniem Dymitra, cara spajano systematycznie jakimś narkotykiem, osłabiającym jego władze duchowe. „Krążą pogłoski, — pisze zkolei liberalny historyk Milukow, — że stan apatji umysłowej i moralnej, w jakim car się znajduje, jest skutkiem nadmiernego używania alkoholu”. Wszystko to było wymysłem lub przesadą. Uciekanie się do narkotyków było dla cara zbyteczne: zabójczy „napój” miał we krwi. Zewnętrzne objawy indolencji cara występowały jedynie ze szczególną jaskrawością na tle wielkich wydarzeń wojny i kryzysu wewnętrznego, który doprowadził do rewolucji. Z Rasputina był dobry psycholog, mawiał więc zwięźle, że carowi „brak czegoś w środku”.

Ten szary, zrównoważony i „dobrze wychowany” człowiek był okrutnikiem. Nie było to czynne, zmierzające do osiągnięcia historycznych celów okrucieństwo Iwana Groźnego lub Piotra, — bo i cóż Mikołaj II ma z nimi wspólnego? — lecz tchórzliwe okrucieństwo ostatniego dynasty, którego przeraża własny niechybny los. Jeszcze w zaraniu swego panowania Mikołaj chwalił „zuchów-fanagoryjczyków” za rozstrzeliwanie robotników. Zawsze „czytał z zadowoleniem” o tem, jak smagano nahajkami „ostrzyżone” studentki lub o tem, jak podczas pogromów żydowskich rozbijano czaszki bezbronnym ludziom. Wyklęty ten monarcha miał szczery pociąg do wyrzutków społeczeństwa, do czarnosecinnych uczestników pogromów. Niedość, że wynagradzał ich hojnie ze skarbu państwa, ale lubił gawędzić z nimi o ich wyczynach; chętnie też ułaskawiał czarnosecińców, gdy przypadkiem któregoś z nich przyłapano na zabójstwie tego lub owego opozycyjnego posła. Witte, który stał na czele rządu w czasie uśmierzania pierwszej rewolucji, pisał w swoich pamiętnikach: „Najjaśniejszy Pan aprobował bezcelowe w swem okrucieństwie wybryki dowódców oddziałów karnych, gdy się o tych wybrykach dowiadywał, i sprawców ich brał zazwyczaj w obronę”. W odpowiedzi na żądanie generał-gubernatora kraju nadbałtyckiego, aby poskromiono niejakiego kapitana Richtera, który „tracił ludzi według swego widzimisię bez sądu i to w dodatku osoby, nie okazujące sprzeciwu”, car napisał na memorjale: „To ci dopiero zuch!” Tego rodzaju zachęty napotykamy niezliczoną ilość razy. Ten charmeur, pozbawiony woli, celu, wyobraźni, był straszliwszy od wszystkich tyranów dziejów starożytnych i nowożytnych.

Car znajdował się pod ogromnym wpływem carowej, który wzrastał z biegiem lat i wraz z piętrzącemi się trudnościami. Stanowili razem pewną całość. Zespolenie to świadczy samo przez się, że pierwiastek indywidualny uzupełnia się, pod naciskiem okoliczności, przez pierwiastek zbiorowości. Ale musimy jeszcze powiedzieć coś-niecoś i o carowej.

Maurice Paléologue, były ambasador francuski w Piotrogrodzie podczas wojny, wyrafinowany psycholog do użytku członków Akademji Francuskiej tudzież paryskich konsjerżek, daje nam starannie wylizany portret ostatniej carowej: „Niepokój wewnętrzny, nieustanny stygmat smutku, tęsknota bez granic, następujące po sobie przypływy i odpływy energji, nękające myśli o zaświatach, zabobonność — czyż wszystkie te cechy, występujące tak jaskrawo u Najjaśniejszej Pani, nie są rysami charakterystycznemi ludu rosyjskiego?” Choć może się to wydać dziwne, w tem mdłem kłamstwie tkwi szczypta prawdy. Snać nie bez słuszności rosyjski satyryk Sałtykow nazywał ministrów i gubernatorów, powołanych z pośród baronów nadbałtyckich, „Niemcami o duszy rosyjskiej”: nie ulega żadnej wątpliwości, że właśnie cudzoziemcy, nie mający żadnej łączności z narodem, produkowali najczystszą kulturę „rdzennie rosyjskiego” administratora.

Ale czemu to jednak przypisać, że lud pałał otwartą nienawiścią do carowej, która (według Paléologue'a) tak doskonale zaszczepiła sobie jego duszę? Odpowiedź na to jest bardzo prosta: aby usprawiedliwić swe nowe stanowisko, owa Niemka asymilowała z zimną pasją wszystkie tradycje i nakazy średniowiecza rosyjskiego, tego najuboższego i najprymitywniejszego średniowiecza; czyniła to w okresie, gdy lud rosyjski nie szczędził wysiłków, aby wyzwolić się z łańcuchów swego średniowiecznego barbarzyństwa. Tę księżniczkę Heską dosłownie opanował demon absolutyzmu: wydostawszy się ze swego partykularza na wyżyny bizantyńskiego despotyzmu, nie chciała ich za żadną cenę opuścić. W religji prawosławnej znalazła mistykę i magję, doskonale przystosowaną do jej nowych losów. Wiara jej w swe powołanie stawała się tem bardziej niezłomna, im bardziej obnażała się cała ohyda starego ustroju. Obdarzona silnym charakterem i zdolnością oddawania się oschłej, zimnej egzaltacji, carowa uzupełniała pozbawionego woli cara, panując nad nim niepodzielnie.

Dnia 17-go marca 1916-go roku, to jest na rok przed wybuchem rewolucji, gdy znękany kraj wił się już pod ciosami porażek i rozstroju wewnętrznego, carowa pisała do męża, znajdującego   się w kwaterze   głównej:    „...Nie   powinieneś robić   ustępstw,   powoływać   odpowiedzialnego   ministerstwa i t. d. — tego wszystkiego, czego   o n i   się domagają. Powinna to być Twoja wojna i Twój pokój i zasługa Twoja i naszej ojczyzny, ale w każdym razie nie Dumy. Nie mają oni prawa do powiedzenia chociażby jednego słowa w tych sprawach”. Zawszeć był to pewien całkowity program, który stale brał górę nad wiecznemi wahaniami cara.

Gdy Mikołaj   udał się do armji   czynnej w charakterze fikcyjnego wodza naczelnego, carowa poczęła otwarcie rządzić sprawami wewnętrznemi państwa.    Ministrowie   zdawali jej sprawę ze swych czynności, niby regentce. Sprzysiężyła się ze ścisłą kamarylą przeciwko Dumie, ministrom, przeciwko generałom   głównej    kwatery,    przeciwko    całemu    światu, a poczęści   nawet i przeciwko   carowi.   Dnia   6-go   grudnia 1916-go roku carowa pisała do cara: „...powiedziałeś kiedyś, że chcesz zatrzymać Protopopowa; jak on (premier Trepow) śmie   sprzeciwiać się Tobie, — walnij   pięścią   w   stół,   nie ustępuj, bądź gospodarzem, słuchaj się Twojej stanowczej żoneczki i naszego Przyjaciela, wierz nam”. I znów po upływie trzech dni: „Wiesz przecież, że masz rację, noś głowę wysoko, rozkaż Trepowowi, aby z nim pracował... — uderz pięścią w stół”. Mogłoby się zdawać, że zdania te zostały zmyślone. Ale wzięliśmy je z oryginalnych listów. Zresztą trudnoby było wymyślić coś podobnego.

Dnia 13-go grudnia carowa znów poucza cara: „Aby tylko nie odpowiedzialne ministerstwo, na punkcie którego wszyscy oszaleli.   Wszyscy   stają   się spokojniejsi   i lepsi,   ale chcą widocznie poczuć siłę Twojej ręki. Oddawna już, całemi latami, powtarzają mi wciąż to samo:   „Rosja   musi   mieć   bat nad sobą”,— taka już jest   ich   natura!”   Prawosławna   Heska z windsorskiem wychowaniem i bizantyńską koroną na skroniach nietylko „uosabia” duszę rosyjską, ale ma też dla niej organiczną   pogardę:   i c h   natura   wymaga   bata,   pisze rosyjska carowa do rosyjskiego cara o rosyjskim narodzie na dwa i pół miesiąca przed stoczeniem się monarchii w otchłań.

Mając nad mężem przewagę charakteru, carowa nie stoi od niego wyżej pod względem umysłowym. Poziom jej jest raczej jeszcze niższy; bardziej jeszcze od cara lgnie do towarzystwa ludzi nieskomplikowanych. Zażyła i wieloletnia przyjaźń, która łączyła cara i carową z frejliną Wyrubową, może służyć za miarę poziomu duchowego samowładnych małżonków. Wyrubowa mówiła sama o sobie, że jest głupia; nie była to bynajmniej skromność z jej strony. Witte, któremu nie można odmówić bystrości oka, charakteryzuje ją, jako „najzwyklejszą, głupią panienkę petersburską, nieładną, przypominającą pęcherz na cieście drożdżowem”. W towarzystwie tej osoby, którą adorowali uniżenie sędziwi dygnitarze, posłowie i finansiści, a która posiadała   jednak dość rozumu, aby nie zapominać o własnych   kieszeniach, car i carowa spędzali długie godziny, radzili się z nią w sprawach państwowych, korespondowali z nią i o niej. Kobieta ta wywierała większy wpływ, niż Duma Państwowa, a nawet ministerstwo.

Ale Wyrubowa była tylko medjum „Przyjaciela”, którego autorytet górował nad całą trójcą, „...jest to moje osobiste zdanie — pisze carowa do cara — dowiem się, co myśli nasz Przyjaciel”. Zdanie „Przyjaciela” nie jest osobiste, lecz decydujące. „...Jestem silna, — utrzymuje carowa po upływie kilku tygodni, — ale posłuchaj się mnie, to znaczy — naszego Przyjaciela, i zaufaj nam we wszystkiem... Martwię się o Ciebie jak o wątłego, ustępliwego chłopca, któremu potrzebny jest kierunek, a który daje posłuch złym doradcom, podczas gdy człowiek, zesłany   przez   Boga,   mówi mu,   co powinien robić”.

Przyjaciel, zesłany przez Boga, — to Grzegorz Rasputin. „...Módl się i licz na pomoc naszego Przyjaciela, a wtedy wszystko się ułoży”.

„Gdybyśmy nie mieli jego, wszystkoby się już oddawna skończyło, jestem o tem najzupełniej przeświadczona”.

Przez całe panowanie Mikołaja i Aleksandry na dwór carski zwożono znachorów i wróżbiarzy nietylko z całej Rosji, lecz i z innych krajów. Istniała specjalna kategorja dostojnych stręczycieli, którzy grupowali się dokoła kolejnej wyroczni, tworząc przy boku monarchy potężną izbę wyższą. Nie brak tu było starych obłudnic, noszących hrabiowskie tytuły, ani też dygnitarzy, których nękała bezczynność, ani wreszcie finansistów, trzymających w dzierżawie całe ministerstwa. Spoglądając zazdrosnem okiem na nieopatentowane współzawodnictwo hipnotyzerów i magików-czarowników, duchowni, zajmujący wysokie stanowiska hierarchiczne w cerkwi prawosławnej, śpieszyli z wynalezieniem swych własnych dróg do głównego ołtarza intrygi. Witte nazywał to sprawujące rządy kółko, o które sam rozbił się dwukrotnie, „dotkniętą trądem kamarylą pałacową”.

Im bardziej postępowała naprzód izolacja dynastji i im bardziej opuszczony czuł się samowładca, tem bardziej potrzebna mu była pomoc z zaświatów. Niektóre ludy pierwotne wywijają w powietrzu deszczułką, umocowaną na sznurku, aby w ten sposób sprowadzić pomyślną pogodę. Car i carowa korzystali z deszczułek w najrozmaitszych potrzebach. W wagonie   cara  znajdowała  się   kaplica   z   mnóstwem   obrazów, obrazków i wszelakich przedmiotów kultu, które przeciwstawiano początkowo artylerji japońskiej, później zaś niemieckiej. Poziom sfer dworskich nie ulegał z biegiem pokoleń zbyt wielkim zmianom. Za czasów Aleksandra II, przezwanego „carem-oswobodzicielem”, wielcy książęta szczerze wierzyli w bogi domowe i wiedźmy. Za czasów Aleksandra III było pod tym względem nie lepiej, lecz tylko spokojniej. „Dotknięta trądem kamaryla” istniała zawsze, zmieniając swój skład i stosując nowe sposoby. Mikołaj II nie stworzył, lecz odzie dziczył po przodkach  pałacową  atmosferę nieokrzesanego średniowiecza.  Kraj  zmienił   jednak  przez  te lat dziesiątki swoje oblicze, zadania panującego  skomplikowały się, poziom kultury podniósł się, to też sfery dworskie pozostały daleko wtyle. Jeżeli monarchja czyniła nawet niejakie ustępstwa pod przymusem, to jednak nie mogła nadążyć ze zmodernizowaniem swej istoty wewnętrznej, zasklepiała się w sobie, atmosfera średniowiecza gęstniała coraz bardziej pod presją wrogości i lęku, aż wreszcie upodobniła się do jakiejś ohydnej zmory sennej, wiszącej złowrogo nad krajem.

Pod datą 1-go listopada 1905-go roku, czyli w najkrytyczniejszych chwilach pierwszej rewolucji, car pisze w swym dzienniku: „Zawarliśmy znajomość ze sługą Bożym Grzegorzem, pochodzącym z Tobolskiej gubernji”. Był to właśnie Rasputin, chłop syberyjski, z niezarastającą blizną na głowie — śladem pobicia za kradzież koni. „Sługa Boży”, wysunięty w odpowiedniej chwili, znalazł sobie niebawem dostojnych pomocników, a raczej dostojnicy jego znaleźli; w ten sposób powstało nowe kółko, sprawujące rządy, które wzięło carową mocno w garście, a przez nią również i cara. Począwszy od zimy 1913 — 14 r. w wyższych sferach towarzystwa petersburskiego mówiono otwarcie, że od kliki Rasputina zależą wszystkie mianowania, dostawy i zamówienia. Sam „starzec” przekształcał się stopniowo w instytucję państwową. Strzeżono go starannie i niemniej starannie miały go na oku współzawodniczące ze sobą ministerstwa. Agenci   departamentu policji prowadzili godzina za godziną dziennik jego życia i nie omieszkali donieść, że podczas odwiedzin rodzinnej wsi Pokrowskoje, Rasputin na ulicy pobił się po pijanemu aż do krwi z własnym ojcem. Tego samego dnia 9-go września 1915-go roku Rasputin posłał dwie przyjacielskie depesze, jedną do Carskiego Sioła, do carowej, drugą do kwatery głównej, do cara.

Agenci z dnia na dzień rejestrowali w sposób epicki hulanki „Przyjaciela”. „Wrócił dzisiaj o 5-ej nad ranem zupełnie pijany”. „Noc z 25 na 26 spędziła u Rasputina artystka W.” „Przyjechał z księżną D. (żoną młodszego szambelana dworu carskiego) do hotelu Astorja...” A tuż dalej: „Wrócił do domu z Carskiego Sioła koło jedenastej wieczorem”. „Bardzo pijany Rasputin przyszedł do domu z ks. Sz. i obaj zaraz wyszli”. Zrana, czy też wieczorem następnego dnia — wyjazd do Carskiego Sioła. Na pełne współczucia zapytanie agenta, dlaczego starzec jest zamyślony, nastąpiła odpowiedź: „Nie mogę zdecydować, czy zwołać Dumę, czy też jej nie zwoływać”. A dalej znów: „Powrócił do domu o 5-ej nad ranem, był dość pijany”. Tak to w przeciągu wielu miesięcy i lat agenci wygrywali melodję na trzech klawiszach: „Dosyć pijany”, „bardzo pijany” i „zupełnie pijany”. Te komunikaty wagi państwowej łączył w jedną całość i kontrasygnował swym podpisem generał żandarmerii Głobaczew.

Rozkwit wpływów Rasputina trwał sześć lat ,czyli obejmował ostatnie lata monarchji. „Życie jego w Petersburgu — opowiada ks. Jusupow, który uczestniczył do pewnego stopnia w tem życiu, a później zabił Rasputina, — stało się nieustannem świętem, pijaną swawolą katorżanina, na którego spadło niespodziewane szczęście”. „Posiadałem — pisze przewodniczący Dumy, Rodzianko, — wielką ilość listów, wysłanych przez matki, których córki zostały zhańbione przez zuchwałego rozpustnika”. A jednocześnie Rasputinowi zawdzięczali swe stanowiska metropolita piotrogrodzki Pitirim i nieomal niepiśmienny arcybiskup Barnaba. Na Rasputinie trzymał się przez długi czas nadprokurator Najświętszego Synodu, Sabler, i z woli Rasputina otrzymał dymisję premjer Kokowcew, który odmówił przyjęcia „starca”. Rasputin zamianował Stürmera przewodniczącym rady ministrów, Protopopowa — ministrem spraw wewnętrznych, nowego nadprokuratora Synodu, Rajewa, i wielu innych. Ambasador republiki francuskiej, Paléologue, zabiegał o spotkanie z Rasputinem, całował się z nim i wołał: „Voilà un véritable illuminé”, aby tą drogą pozyskać serce carowej dla sprawy francuskiej. Żyd Symanowicz, agent finansowy starca (figurował w rejestrach policji śledczej jako gracz klubowy i lichwiarz) przeforsował przy pomocy Rasputina niejakiego Dobrowolskiego, indywiduum zupełnie pozbawione honoru, na stanowisko ministra sprawiedliwości.

„Zwróć uwagę na tę krótką listę nazwisk, — pisze carowa do cara o nowych nominacjach.— Przyjaciel nasz prosił, żebyś pomówił z Protopopowem o tem wszystkiem”. Po upływie dwóch dni: „Nasz Przyjaciel utrzymuje, że Stürmer może jeszcze przez pewien czas pozostać prezesem rady ministrów”. i znów: „Protopopow uwielbia naszego Przyjaciela i uzyska błogosławieństwo”.

Jednego z owych dni, kiedy to agenci rejestrowali ilość butelek i kobiet, carowa utyskiwała w swym liście do cara: „Rasputina oskarżono o to, że całował kobiety i t. d. Przeczytaj sobie Apostołów — oni wszystkich całowali na przywitanie”. Powoływanie się na Apostołów niebardzoby chyba trafiło agentom do przekonania. W innym liście carowa posuwa się jeszcze dalej: „Podczas Ewangelii wieczornej dużo myślałam o naszym Przyjacielu: jak to biegli w piśmie i faryzeusze prześladują Chrystusa, udając, że są doskonałościami... Zaprawdę, nikt nie jest prorokiem w swojej ojczyźnie”.

Porównywanie Rasputina z Chrystusem było w tem środowisku zjawiskiem zwykłem i bynajmniej nie przypadkowem. Carskie stadło nazbyt lękało się groźnej potęgi historji, aby mogło poprzestać na bezosobowej boskości i anemicznym cieniu ewangelicznego Chrystusa. Trzeba było nowego przyjścia „syna człowieczego”. Opuszczona, agonizująca monarchja znalazła sobie w Rasputinie Chrystusa, stworzonego na obraz i podobieństwo swoje.

„Gdyby Rasputina nie było — powiedział jeden z ludzi starego porządku, senator Tagancew — trzebaby go było wymyślić”. Słowa te zawierają głębszą treść, niżby to mogło się zdawać ich autorowi. Jeżeli pod nazwą chuliganerji rozumiemy najbardziej krańcowy objaw antyspołecznych cech pasorzytnictwa szumowin na dnie społeczeństwa, to kult Rasputina i całą jego epopeję możemy śmiało nazwać ukoronowaną chuliganerią na szczytach społeczeństwa.

IDEA REWOLUCJI PAŁACOWEJ

Powrót do spisu treści