L. Trocki

Drobnomieszczańska opozycja w Robotniczej Partii Socjalistycznej Stanów Zjednoczonych (SWP)

Trzeba nazwać rzeczy po imieniu. Teraz, gdy stanowiska obu walczących frakcji zostały w pełni określone, trzeba powiedzieć, że mniejszość Komitetu Centralnego stoi na czele typowo drobnomieszczańskiej tendencji. Jak każde drobnomieszczańskie ugrupowanie wewnątrz socjalizmu, obecną opozycję charakteryzują następujące cechy: lekceważący stosunek do teorii i skłonność do eklektyzmu; brak szacunku dla tradycji własnej organizacji; dbałość o osobistą „niezależność” kosztem troski o obiektywną prawdę; nerwowość zamiast konsekwencji; gotowość do szybkiego przeskakiwania z jednego stanowiska na drugie; niezrozumienie rewolucyjnego centralizmu i wrogi do niego stosunek; w końcu skłonność do zastępowania dyscypliny partyjnej powiązaniami kółkowymi i osobistymi sympatiami. Nie wszyscy oczywiście członkowie opozycji cechy te przejawiają z jednakową siłą. Jednakże, jak zawsze w takim pstrym bloku, ton nadają ci, którzy najbardziej oddalają się od marksizmu i proletariackiej polityki. Walka będzie zapewne długa i poważna. Nie zamierzam oczywiście w tym artykule wyczerpać problemu, spróbuję jednak przedstawić jego ogólne zarysy.

Teoretyczny sceptycyzm i eklektyzm

W styczniowym numerze „New International” z 1939 r. opublikowano artykuł t. t. Bernhama i Schachtmana „Cofający się inteligenci”. Artykuł, zawierający wiele słusznych myśli i celnych politycznych charakterystyk, wyróżniał się istotnym brakiem, by nie powiedzieć błędem: wiodąc spór z przeciwnikami, którzy uważają się (bez dostatecznych podstaw) za przedstawicieli „teorii” przeważnie, artykuł świadomie nie stawiał kwestii na poziomie teoretycznym. Absolutnie konieczne było wyjaśnienie, czemu „radykalna” inteligencja Stanów Zjednoczonych przyjmuje marksizm bez dialektyki (zegar bez sprężyny). Sekret jest prosty. Nigdzie nie było takiego wstrętu do walki klasowej, jak w kraju „nieograniczonych możliwości”. Odrzucanie społecznych przeciwieństw jako podstawowej siły napędowej rozwoju, wiodło w królestwie myśli teoretycznej do odrzucenia dialektyki, jako logiki przeciwieństw. Tak jak w sferze polityki uważano, że można przy pomocy dobrych sylogizmów przekonać wszystkich o słuszności pewnego programu i, stopniowo, „rozsądnymi” środkami, przekształcić społeczeństwo, tak też w dziedzinie teorii uważano za sprawę udowodnioną, że logika Arystotelesa, zniżona do poziomu „zdrowego rozsądku”, jest wystarczająca do rozwiązania wszystkich problemów.

Pragmatyzm, mieszanina racjonalizmu i empiryzmu, stał się narodową filozofią Stanów Zjednoczonych. Teoretyczna metodologia Maksa Eastmana niczym w istocie się nie odróżniała od metodologii Henry Forda: obaj postrzegają żywe społeczeństwo z punktu widzenia „inżyniera” (Eastman - platonicznie). Historycznie, obecne spoglądanie z góry na dialektykę, tłumaczy się po prostu tym, że dziadkowie i prababki Maksa Eastmana i innych nie potrzebowali dialektyki dla pokonywania przestrzeni i bogacenia się. Czasy się jednak zmieniły i pragmatyczna filozofia weszła w epokę bankructwa, tak jak i amerykański kapitalizm.

Tego wewnętrznego związku między filozofią a materialnym rozwojem społeczeństwa autorzy artykułu nie pokazali, nie mogli i nie chcieli pokazać, i sami szczerze wyjaśnili dlaczego. „Obaj autorzy tego artykułu - piszą sami o sobie - zdecydowanie różnią się w swej ocenie ogólnej teorii dialektycznego materializmu; jeden z nich przyjmuje ją, drugi ją odrzuca… Nie ma w tym niczego nienormalnego. Chociaż teoria bez wątpienia zawsze w ten czy inny sposób związana jest z praktyką, związek między nimi nie jest niezmiennie prosty i bezpośredni; do tego, jak już mieliśmy okazję zauważyć wcześniej, istoty ludzkie często postępują niekonsekwentnie. Z punktu widzenia każdego z autorów u drugiego jest między „filozoficzną teorią” a polityczną praktyką takiego rodzaju niekonsekwencja, która może w pewnym wypadku doprowadzić do konkretnej politycznej rozbieżności. Teraz jednak tego nie ma i nikomu jeszcze nie udało się udowodnić, że zgoda bądź niezgoda w najbardziej abstrakcyjnych kwestiach dialektycznego materializmu w sposób nieunikniony dotyczy dzisiejszych konkretnych kwestii politycznych - a polityczne partie, programy i walki opierają się na takich konkretnych kwestiach. Możemy mieć wszyscy nadzieję, że - kiedy pójdziemy do przodu i będziemy mieć więcej czasu - zgoda może być osiągnięta także i w odniesieniu do bardziej abstrakcyjnych kwestii. Na razie jednak przed nami jest wojna, faszyzm, bezrobocie”.

Jaki jest sens tych doprawdy szokujących rozważań? Jako że niektórzy ludzie przy pomocy błędnej metody dochodzą niekiedy do słusznych wniosków; jako że niektórzy ludzie przy pomocy prawidłowej metody dochodzą nierzadko do błędnych wniosków, to… to metoda nie ma znaczenia. Kiedyś tam w wolnej chwili pomyślimy o metodzie, teraz jednak nie mamy na to czasu. Wyobraźcie sobie robotnika, który skarży się majstrowi na złe narzędzie i otrzymuje odpowiedź: przy pomocy złego narzędzia można zrobić dobrą rzecz a przy pomocy dobrego narzędzia wielu tylko marnuje materiał. Obawiam się, że robotnik, zwłaszcza jeśli pracuje dobrze, odpowie majstrowi jakimś nie akademickim powiedzeniem. Robotnik ma do czynienia z twardymi materiałami, które stawiają opór i dlatego zmuszają go, by cenił dobre narzędzie; tymczasem drobnomieszczański inteligent - niestety! - w charakterze „narzędzia” korzysta z powierzchownych obserwacji i powierzchownych uogólnień - dotąd, dokąd wielkie wydarzenia nie uderzą go mocno po skroni.

Żądanie, by każdy członek partii zajmował się badaniem dialektycznej filozofii byłoby, rzecz zrozumiała, nieżyciowym pedantyzmem. Jednakże robotnik, który przeszedł szkołę walki klasowej, w wyniku swego własnego doświadczenia zyskuje predyspozycję do myślenia dialektycznego. Nawet nie znając tego słowa, łatwo przyjmuje samą metodę i z niej wnioski. Z drobnomieszczaństwem sprawa wygląda gorzej. Są co prawda drobnomieszczańskie elementy organicznie związane z proletariatem i bez jakiejkolwiek wewnętrznej rewolucji przejmujące jego punkt widzenia. Jest to jednak maleńka mniejszość. Gorzej wygląda sprawa z drobnymi burżua o umysłowości akademickiej. Ich teoretyczne przesądy zdążyły uzyskać już w ławie szkolnej skończoną formę. Jako że przyswoili sobie wiele wszelakich mądrości potrzebnych i niepotrzebnych bez pomocy dialektyki, to wydaje się im, że mogą doskonale przeżyć życie i bez niej. W gruncie rzeczy radzą sobie bez dialektyki jedynie o tyle, o ile teoretycznie nie sprawdzają, nie czyszczą i nie ostrzą narzędzi swego myślenia i o ile praktycznie nie wychodzą poza wąski krąg życiowych stosunków. W zderzeniu z wielkimi wydarzeniami łatwo się gubią i popadają w recydywę drobnomieszczaństwa. Odwoływanie się do niekonsekwencji dla uzasadnienia nie opartego na pryncypiach teoretycznego bloku oznacza wydawanie sobie samemu, jako marksiście, złego świadectwa. Niekonsekwencja - nie jest przypadkowa i w polityce nie jest bynajmniej tylko indywidualną cechą. Niekonsekwencja jest zazwyczaj funkcją społeczną. Istnieją grupy społeczne, które nie mogą być konsekwentne. Drobnomieszczańskie elementy, które nie zrzuciły z siebie do końca starych drobnomieszczańskich tendencji, systematycznie zmuszone są do uciekania się wewnątrz robotniczej partii do teoretycznej ugody z własnym sumieniem.

Stosunek t. Schachtmana do metody dialektycznej w przytoczonych wyżej rozważaniach nie może być nazwany inaczej, jak eklektycznym sceptycyzmem. Jasne jest że Schachtman zaraził się tym nastrojem nie w szkole Marksa, lecz w środowisku drobnomieszczańskiej inteligencji, której do twarzy jest ze wszystkimi rodzajami sceptycyzmu.

Ostrzeżenie i sprawdzenie

Artykuł zszokował mnie do tego stopnia, że natychmiast napisałem do Schachtmana: „Właśnie przeczytałem wasz i Bernhama artykuł o inteligentach. Wiele w nim pięknych rozdziałów. Jednakże część odnosząca się do dialektyki stanowi ogromny cios, który wy, jako redaktor „New Internationale” mogliście zadać marksistowskiej teorii. Bernham powiada: „nie uznaję dialektyki”. To jasne i każdy się z tym liczy. Wy jednak mówicie: „ja uznaję dialektykę, ale to nie jest ważne, nie ma to żadnego znaczenia”. Przeczytajcie ponownie to, coście napisali. Ten fragment niesamowicie dezorientuje czytelników „New Internationale” i jest najlepszym prezentem dla Eastmana i jemu podobnym… Dobrze, jeszcze porozmawiamy o tym publicznie!”…

List mój został napisany 20 stycznia, kilka miesięcy przed obecną dyskusją. Schachtman odpowiedział mi 5 marca w tym sensie, że nie rozumie, z jakiego powodu podnoszę szum. 9 marca pisałem do Schachtmana ponownie: „Nie odrzucałem w najmniejszym stopniu możliwości współpracy z antydialektykami, odrzucałem jednak sensowność napisania wspólnego artykułu, w którym kwestia dialektyki odgrywa, czy powinna była odgrywać bardzo ważną rolę. Polemika (z burżuazyjnymi inteligentami) rozwija się na dwóch poziomach: politycznym i teoretycznym. Wasza polityczna krytyka jest słuszna. Wasza teoretyczna krytyka jest niedostateczna: zatrzymuje się akurat tam, gdzie powinna była stać się szczególnie ofensywną. Zadanie polega akurat na tym, żeby wykazać, że ich błędy (jako że chodzi o błędy teoretyczne) są produktem ich niezdolności i niechęci do przemyślenia kwestii w sposób dialektyczny. Zadanie to mogłoby być wykonane z poważnym pedagogicznym sukcesem. Zamiast tego oświadczacie, że dialektyka to sprawa prywatna i że można być bardzo dobrym chłopakiem, nie będąc dialektykiem”.

Wiążąc się w tej kwestii z antydialektykiem Bernhamem, Schachtman pozbawił się możliwości wykazania, czemu Eastman, Hook i wielu innych zaczynało od filozoficznej walki przeciwko dialektyce, a skończyli polityczną walką przeciwko socjalistycznej rewolucji. Tymczasem w tym właśnie tkwi sedno rzeczy.

Obecna dyskusja polityczna przyniosła sprawdzenie mojego ostrzeżenia w znacznie bardziej jaskrawej formie, niż mogłem mieć nadzieję, czy też, dokładniej, niż mogłem się obawiać. Metodologiczny sceptycyzm Schachtmana przyniósł swoje opłakane owoce w kwestii natury radzieckiego państwa. Bernham wcześniej jeszcze konstruował, czysto empirycznie, w oparciu o swe bezpośrednie wrażenia, nie-proletariackie i nie-burżuazyjne państwo, likwidując po drodze marksowską teorię państwa, jako organizację klasowego panowania. Schachtman zajął w tej kwestii nieoczekiwanie stanowisko-unik: że problem należy rozważyć, prócz tego socjologiczne określenie ZSRR nie ma bezpośrednio znaczenia dla naszych zadań politycznych, względem których Schachtman zgadza się w pełni z Bernhamem. Niechaj czytelnik raz jeszcze przeczyta to, co wymienieni dwaj towarzysze pisali na temat dialektyki. Bernham odrzuca dialektykę, Schachtman jakby ją uznaje, lecz… boski dar „niekonsekwencji” pozwala obu dojść do zgody w politycznych wnioskach. Stosunek obu do natury radzieckiego państwa kropka w kropkę odzwierciedla ich stosunek do dialektyki!

W obu wypadkach wiodąca rola należy do Bernhama. Nic dziwnego: on posiada swoją metodę: pragmatyzm. Schachtman metody nie ma. Przystosowuje się do Bernhama. Nie biorąc na siebie odpowiedzialności za antymarksistowską koncepcję Bernhama w całości, broni on zarówno w dziedzinie filozofii, jak i w dziedzinie socjologii swego ofensywnego bloku z Bernhamem przeciwko marksistowskiej koncepcji. W obu wypadkach Bernham występuje jako pragmatyk, Schachtman - jako eklektyk. Przykład ten posiada to nieocenione znaczenie, że nawet dla towarzyszy, którzy nie mieli doświadczenia w dziedzinie teorii, całkowita zbieżność zachowania się Bernhama i Schachtmana na dwóch różnych poziomach myślenia, przy tym w kwestiach pierwszorzędnej wagi, sama przez się rzuca się w oczy. Metoda rozumowania może być dialektyczna bądź wulgarna, świadoma lub nieświadoma, lecz istnieje i daje o sobie znać.

Słyszeliśmy w styczniu 1939 r. od naszych autorów: „nikomu jeszcze dotąd nie udało się udowodnić, że zgoda bądź niezgoda względem najbardziej abstrakcyjnych nauk dialektycznego materializmu nieuchronnie wiąże się z dzisiejszymi lub jutrzejszymi konkretnymi problemami politycznymi”… Nikomu nie udało się udowodnić! Minęło zaledwie kilka miesięcy - i Bernham z Schachtmanem sami udowodnili, że ich stosunek do takiej „abstrakcji”, jak dialektyczny materializm, znalazł absolutnie precyzyjne odzwierciedlenie w ich stosunku do radzieckiego państwa.

Trzeba, co prawda, powiedzieć, że różnica między oboma przypadkami jest bardzo poważna, ma ona jednak nie teoretyczny, lecz polityczny charakter. W obu wypadkach Bernham i Schachtman zawiązali blok na gruncie nie uznawania i połowicznego uznawania dialektyki. W pierwszym jednak wypadku blok ten swym ostrzem skierowany był przeciwko przeciwnikom partii proletariackiej. W drugim wypadku blok, jak się okazało, został zawiązany przeciwko marksistowskiemu skrzydłu własnej partii. Zmienił się, że tak powiem, front działań wojennych, broń jednak pozostała ta sama.

Ludzie, co tu dużo mówić, często bywają niekonsekwentni. Jednak świadomość ludzka stanowi tym nie mniej pewną jedność. Filozofia i logika powinny się opierać na jedności ludzkiej świadomości, a nie na tym, czego jej brakuje dla jedności, tj. na niekonsekwencji. Niech Bernham nie uznaje dialektyki - za to dialektyka uznaje Bernhama, tj. rozciąga także na niego sferę swego oddziaływania. Niech Schachtman uważa, że dialektyka nie ma znaczenia dla politycznych wniosków - w politycznych wnioskach samego Schachtmana znajdziemy gorzkie owoce jego lekceważącego stosunku do dialektyki. Przykład ten trzeba by było wprowadzić do podręczników dialektycznego materializmu.

W zeszłym roku odwiedził mnie młody angielski profesor politycznej ekonomii, sympatyzujący Czwartej Międzynarodówce. W rozmowach o sposobach i drogach realizacji socjalizmu od razu przejawił tendencje brytyjskiego utylitaryzmu w duchu Keynesa i innych: „trzeba postawić sobie jasny ekonomiczny cel, wybrać najbardziej rozważne środki dla jego realizacji” itp. Zapytałem go: „jest pan zapewne przeciwko dialektyce?” Nie bez zdziwienia odpowiedział: „tak, nie widzę w niej żadnego pożytku”. „Jednak - oponowałem - dialektyka pozwoliła mi na podstawie kilku pańskich uwag w kwestiach ekonomicznych od razu określić do jakiej kategorii filozoficznego myślenia pan należy - już w tym jest nieoceniona zasługa dialektyki”. Chociaż potem nie słyszałem już o moim gościu, prawie nie wątpię, że antydialektyczny profesor obstaje dziś, że ZSRR - nie jest państwem robotniczym, że „bezwarunkowa obrona ZSRR” to pogląd przestarzały, że nasze metody organizacyjne są złe itp. Jeśli na podstawie podejścia danej osoby do poszczególnych praktycznych kwestii można określić ogólny typ jego myślenia, to, znając ogólny typ myślenia, można w przybliżeniu przepowiedzieć, jak dana osoba podejdzie do tego czy innego praktycznego problemu. Takie jest nieocenione wychowawcze znaczenie dialektycznej metody myślenia!

Abecadło materialistycznej dialektyki

Zgnili sceptycy, w rodzaju Souvarine’a, zapewniają, że jakoby „nikt nie wie”, co to takiego ta dialektyka. I są „marksiści”, którzy z szacunkiem przysłuchują się Souvarine’owi i gotowi uczyć się od niego. I „marksiści” owi kryją się nie tylko w Modern Monthly. Struga souvarinizmu jest, na nieszczęście, także w obecnej opozycji SWP. Tu koniecznie trzeba ostrzec młodych towarzyszy: wystrzegajcie się rakowej zarazy!

Dialektyka - nie jest ani fikcją ani mistyką, lecz nauką o formach naszego myślenia, jeśli nie ogranicza się ono do codziennych życiowych trosk, lecz próbuje zrozumieć bardziej złożone i długotrwałe procesy. Między dialektyką a formalną logiką taki jest, powiedzmy, stosunek wzajemny, jak między wyższą a niższą matematyką.

Spróbuję tu w najbardziej skrótowej formie określić istotę problemu. Logika prostego sylogizmu Arystotelesa wychodzi od tego, że A=A. Prawdę tę przyjmuje się jako aksjomat dla wielu praktycznych ludzkich poczynań i elementarnych uogólnień. W gruncie rzeczy A nie = A. Łatwo to udowodnić, jeśli się spojrzy na te dwie litery przez szkło powiększające: bardzo się od siebie różnią. - Jednakże - zaprotestuje ktoś - nie chodzi o wielkość i formę liter - są to tylko symbole równych wielkości, na przykład funta cukru. Protest jest chybiony. - w rzeczywistości funt cukru nigdy nie jest równy funtowi cukru, dokładniejsza waga zawsze wykaże różnicę. Sprzeciwi się ktoś: za to funt cukru równa się samemu sobie. Nie jest to prawda: wszystkie ciała nieustannie zmieniają swe rozmiary, wagę, wygląd itp. i nigdy nie są równe samym sobie. Sofista powie na to, że funt cukru równy jest samemu sobie „w każdym danym momencie”. nie mówiąc już o bardzo wątpliwej praktyczności takiego „aksjomatu”, także teoretycznie nie wytrzymuje on krytyki. Jak w gruncie rzeczy rozumieć słowo „moment”? Jeśli jest to nieskończenie mała cząsteczka czasu, wówczas funt cukru nieuchronnie ulega w ciągu owego „momentu” pewnym zmianom. Czy też „moment” jest czysto matematyczną abstrakcją, tj. stanowi zero czasu? Jednakże wszystko co istnieje, istnieje w czasie; samo istnienie jest nieustannym procesem przemian; czas jest więc podstawowym elementem istnienia. A więc aksjomat A=A oznacza, że każde ciało równe jest samemu sobie, gdy się nie zmienia, tj. nie istnieje.

Na pierwszy rzut oka może się wydać, że te „subtelności” do niczego nie są potrzebne. W gruncie rzeczy mają one znaczenie decydujące. Aksjomat A=A jest, z jednej strony, źródłem całego naszego poznania, z drugiej strony - źródłem wszystkich błędów naszego poznania. Bezkarnie korzystać z aksjomatu A=A można tylko w pewnych granicach. Kiedy ilościowe zmiany A dla interesującego nas zagadnienia są nieistotne, wówczas możemy przyjmować, że A=A. Tak na przykład sprzedawca i kupujący odnoszą się do funta cukru. Tak odnosimy się do temperatury słońca. Do niedawna tak odnosiliśmy się do siły nabywczej dolara. Jednakże zmiany ilościowe po przekroczeniu pewnych granic przechodzą w jakościowe. Funt cukru, który ulega działaniu wody lub nafty, przestaje być funtem cukru. Dolar w objęciach prezydenta przestaje być dolarem. Uchwycenie w porę krytycznego momentu przemiany ilości w jakość jest jednym z najważniejszych zadań we wszystkich krainach poznania, w tym także w socjologii.

Każdy robotnik wie, że nie można wykonać dwóch rzeczy absolutnie jednakowych. Przy produkcji łożysk stożkowych dopuszcza się pewne odchylenie, które nie powinno jednakże przekraczać pewnej granicy (tak zwana odchyłka dopuszczalna albo luz). Przy zachowaniu norm tolerancji stożki uważa się za równe (A=A). Gdzie tolerancja została przekroczona, tam ilość przeszła w jakość; inaczej mówiąc łożysko okazało się złe lub nie nadające się.

Nasze naukowe myślenie jest tylko częścią naszej ogólnej praktyki, włączając w to także technikę. Dla pojęć istnieją tu także „odchyłki dopuszczalne”, które ustanawia nie logika formalna, wychodząca z aksjomatu A=A, lecz dialektyczna logika, wychodząca z aksjomatu, że wszystko zawsze się zmienia. „Zdrowy rozsądek” charakteryzuje się tym, że systematycznie narusza dialektyczne odchyłki dopuszczalne.

Wulgarne myślenie operuje takimi pojęciami, jak kapitalizm, moralność, wolność, robotnicze państwo itp., itd., jako niezmiennymi abstrakcjami, uważając, że kapitalizm równa się kapitalizmowi, moralność równa się moralności itp. Dialektyczne myślenie rozpatruje wszystkie rzeczy i zjawiska w ich nieustannej przemianie, przy czym w materialnych warunkach tych przemian odkrywa ono ową krytyczną granicę, za którą A przestaje być A, robotnicze państwo przestaje być robotniczym państwem.

Główny błąd wulgarnego myślenia polega na tym, że pragnie się ono zadowalać nieruchomymi odbitkami rzeczywistości, która jest wiecznym ruchem. Dialektyczne myślenie przydaje samym pojęciom - przy pomocy dalszych uszczegółowień, poprawek, konkretyzacji - ową treściwość i giętkość, prawie gotów jestem powiedzieć soczystość, która do pewnego stopnia przybliża je do żywych zjawisk. Nie kapitalizm w ogóle, a dany kapitalizm, na określonym stadium rozwoju. Nie robotnicze państwo w ogóle, a dane państwo robotnicze, w kraju zacofanym, w imperialistycznym otoczeniu itp.

Dialektyczne myślenie tak się ma do myślenia wulgarnego, jak taśma filmowa do nieruchomej fotografii. Film nie odrzuca prostej fotografii, lecz kombinuje serię fotografii zgodnie z prawami ruchu. Dialektyka nie odrzuca sylogizmu, lecz uczy kombinacji sylogizmami w ten sposób, żeby przybliżyć nasze poznanie do wiecznie zmieniającej się rzeczywistości. Hegel ustanawia w swej logice szereg praw: przechodzenie ilości w jakość, rozwój przez przeciwieństwa, konflikty treści i formy, zerwanie stopniowości, przechodzenie możliwości w konieczność itp., które są równie ważne dla teoretycznego myślenia, jak prosty sylogizm dla bardziej elementarnych zadań.

Hegel pisał do Darwina i do Marksa. Dzięki potężnemu impulsowi, danemu myśli przez rewolucję francuską, Hegel filozoficznie przeczuł ogólny ruch nauki. Właśnie jednak dlatego, że było to genialne przeczucie, uzyskało ono u Hegla idealistyczny charakter. Hegel traktował idealistyczne cienie rzeczywistości jak ostatnią instancję. Marks wykazał, że ruch ideowych cieni jest tylko odzwierciedleniem ruchu ciał materialnych.

Nazywamy naszą dialektykę materialistyczną, dlatego że korzenie jej są nie na niebiosach i nie w głębinach naszego „wolnego ducha”, a w obiektywnej rzeczywistości, w przyrodzie. Świadomość wyrosła z nieświadomości, psychologia - z fizjologii, świat organiczny - z nieorganicznego, system słoneczny z mgławicy. Na wszystkich stopniach tej drabiny rozwoju zmiany ilościowe przechodziły w jakościowe. Nasza myśl, w tym także i dialektyczna, jest tylko jedną z form przejawiania się zmieniającej się materii. Ani dla Boga, ani dla diabła, ani dla duszy nieśmiertelnej, ani dla odwiecznych norm prawa i moralności w tej mechanice nie ma miejsca. Dialektyka myśli, wyrosła z dialektyki przyrody, ma więc na wskroś materialistyczny charakter.

Darwinizm, który wyjaśnił pochodzenie gatunków poprzez przejście zmian ilościowych w jakościowe był najwyższym triumfem dialektyki w ramach całej organicznej przyrody. Drugim wielkim triumfem było odkrycie tablicy masy atomowej chemicznych elementów i dalszych przekształceń elementów jednych w drugie.

Z tymi przekształceniami (gatunków, elementów itp.) ściśle wiąże się problem klasyfikacji, jednakowo ważny w naukach przyrodniczych, jak i w społecznych. Systematyka Linneusza (XVIII w.), która za podstawę uznawała niezmienność gatunków, sprowadzała się do sztuki opisywania i klasyfikowania roślin na podstawie ich cech zewnętrznych. Młodzieńczy okres botaniki jest analogiczny do młodzieńczego okresu logiki, bowiem formy naszego myślenia rozwijają się, jak wszystko co żywe. Tylko zdecydowane odrzucenie idei niezmienności gatunków, tylko zbadanie historii rozwoju roślin i ich anatomii stworzyło podstawę dla prawdziwie naukowej klasyfikacji.

Marks, który w odróżnieniu od Darwina był świadomym dialektykiem, znalazł podstawę dla naukowej klasyfikacji społeczeństw ludzkich w rozwoju sił wytwórczych i w strukturze stosunków własnościowych, stanowiących anatomię społeczeństwa. Wulgarno-opisową klasyfikację społeczeństw i państw, która jeszcze teraz kwitnie na uniwersyteckich katedrach, marksizm zastąpił klasyfikacją materialistyczno-dialektyczną. Tylko posługując się metodą Marksa, można prawidłowo ustanowić pojęcie robotniczego państwa, jak i moment jego upadku.

We wszystkim tym, jak widzimy, nie ma niczego „metafizycznego”, czy też „scholastycznego”, jak to twierdzą zadowolone z siebie nieuki. Dialektyczna logika wyraża prawa rozwoju współczesnej myśli naukowej. I na odwrót - walka przeciwko materialistycznej dialektyce jest odzwierciedleniem dalekiej przeszłości, konserwatyzmu drobnej burżuazji, chełpliwości rutyniarzy katedry i… odrobiny nadziei na świat pozagrobowy.

Natura ZSRR

Określenie, jakie daje ZSRR t. Bernham: „nie-robotnicze i nie-burżuazyjne państwo”, jest czysto negatywne, wyrwane z łańcucha historycznego rozwoju, wisi w powietrzu, nie zawiera w sobie ani grana socjologii i stanowi po prostu teoretyczną kapitulację pragmatyka w obliczu sprzecznego historycznego zjawiska.

Gdyby Bernham był dialektycznym materialistą, postawiłby sobie następujące trzy pytania: 1) jakie jest historyczne pochodzenie ZSRR? 2) jakim zmianom podlegało to państwo w czasie swego istnienia? 3) czy zmiany te przeszły ze stadium ilościowego w jakościowe, tj. czy stworzyły one historycznie niezbędne panowanie nowej klasy wyzyskiwaczy? Odpowiedzi na te pytania zmusiłyby Bernhama do wyciągnięcia jedynego do pomyślenia wniosku: ZSRR jest póki co zwyrodniałym państwem robotniczym. Dialektyka nie jest czarodziejskim wytrychem do wszystkich problemów. Nie zastępuje ona konkretnej analizy naukowej. Kieruje ona jednak tę analizę na właściwą drogę, chroniąc od bezpłodnego błądzenia w pustyni subiektywizmu czy scholastyki.

Bruno R. sprowadza radziecki reżim, jak i faszystowski, do kategorii „biurokratycznego kolektywizmu” na tej podstawie, że w ZSRR, we Włoszech i w Niemczech panuje biurokracja; tam i tu - planowe podstawy; w jednym wypadku własność prywatna została zlikwidowana, w drugim - ograniczona itd. Tak, na podstawie względnej zbieżności niektórych cech zewnętrznych różnego pochodzenia, o różnym ciężarze gatunkowym, o różnym klasowym znaczeniu, ustanawiana jest pryncypialna tożsamość społecznych reżimów - absolutnie w duchu burżuazyjnych profesorów, którzy ustanawiają kategorie „kontrolowanej gospodarki”, „centralistycznego państwa”, nie interesując się wcale klasową naturą tego czy innego.

Bruno R. i jego zwolennicy czy połowiczni zwolennicy, jak Bernham, pozostają w dziedzinie społecznej klasyfikacji w najlepszym wypadku na poziomie Linneusza, na usprawiedliwienie którego należy jednak przypomnieć, że żył on przed Heglem, przed Darwinem i przed Marksem.

Jeszcze gorsi i niebezpieczniejsi są bodaj ci eklektycy, którzy oświadczają, że klasowy charakter radzieckiego państwa „nie ma znaczenia”, że kierunek naszej polityki określany jest przez „charakter wojny”. Jak gdyby wojna była samodzielną ponadspołeczną substancją; jak gdyby charakter wojny nie był określany przez charakter klasy panującej, tj. tenże czynnik społeczny, który określa także charakter państwa. Zadziwiające, z jaką lekkością niektórzy towarzysze, pod ciosami wydarzeń, zapominają o abecadle marksizmu!

Nic dziwnego jeśli teoretycy opozycji, odmawiający dialektycznego myślenia, płaczliwie kapitulują w obliczu sprzecznego charakteru ZSRR. Tymczasem sprzeczności między społecznymi podstawami, wniesionymi przez rewolucję, a charakterem kasty, wydźwigniętej przez zwyrodnienie rewolucji, są nie tylko bezspornym faktem historycznym, lecz i siłą sprawczą. Na tej sprzeczności opieramy się w naszej walce o obalenie biurokracji. Tymczasem niektórzy ultralewicowcy dochodzą do już do absurdów w rodzaju tego, że dla obalenia bonapartystycznej oligarchii należy poświęcić społeczne podstawy ZSRR. Nie domyślają się oni, że ZSRR minus społeczne podstawy wniesione przez Październikową Rewolucję, to właśnie da nam reżim faszystowski.

Ewolucjonizm i dialektyka

T. Bernham będzie zapewne protestował, powołując się na to, że, jako ewolucjonista, interesuje się pochodzeniem społecznych i państwowych form nie mniej, niż my, dialektycy. Z tym nie będziemy się spierać. Każdy wykształcony człowiek po Darwinie uważa się za „ewolucjonistę”. Prawdziwy ewolucjonista powinien jednak ideę ewolucji przenieść także na swoje własne formy myślenia. Elementarna logika, powstała w owej epoce, gdy sama idea ewolucji prawie jeszcze nie istniała, jest jawnie niewystarczająca dla poznania procesów ewolucji. Logika Hegla jest właśnie logiką ewolucji. Trzeba tylko nie zapominać, że samo pojęcie „ewolucja” jest niezwykle wypaczone i wykastrowane przez uniwersytecką profesurę i liberalną publicystykę w duchu światowego „postępu”. Kto zrozumiał, że ewolucja przebiega poprzez walkę antagonistycznych sił; że powolne nagromadzenie zmian wysadza w pewnym momencie starą otoczkę i doprowadza do katastrofy, rewolucji; kto się nauczył, w końcu, przenosić ogólne prawa ewolucji na samo myślenie, ten właśnie jest dialektykiem - w odróżnieniu od wulgarnego ewolucjonisty.

Dialektyczne myślowe wychowanie, równie niezbędne dla rewolucyjnego polityka, jak ćwiczenie palców dla pianisty, zmusza do podchodzenia do wszystkich problemów z punktu widzenia procesów, a nie nieruchomego meritum. Tymczasem wulgarni ewolucjoniści, ograniczający się zwykle do uznania ewolucji w określonych dziedzinach, zadowalają się we wszystkich pozostałych kwestiach trywialnością „zdrowego rozsądku”.

Amerykański liberał, pogodzony z istnieniem ZSRR, dokładniej - z moskiewską biurokracją, uważa, czy też, w ostatecznym rachunku, uważał do czasu radziecko-niemieckiego paktu, że radziecki reżim w całości jest „faktem postępowym”, że negatywne cechy biurokracji („o, oczywiście, są takie!”) będą stopniowo obumierały, i że w ten sposób zapewniony zostanie pokojowy i bezbolesny „postęp”.

Wulgarny drobnomieszczański radykał podobny jest do liberalnego „postępowca” pod tym względem, że bierze ZSRR w całości, nie rozumiejąc jego wewnętrznych sprzeczności i ich dynamiki. kiedy Stalin zawiązał sojusz z Hitlerem, wtargnął do Polski a potem do Finlandii, wulgarni radykałowie triumfowali - tożsamość metod stalinizmu i faszyzmu została udowodniona! Okazali się jednakże w kłopocie, kiedy nowe władze zaczęły wzywać ludność do wywłaszczenia obszarników i kapitalistów - takiej możliwości w ogóle nie przewidywali! Tymczasem społeczno-rewolucyjne kroki, podejmowane wojskowo-biurokratyczną drogą, nie tylko nie naruszyły naszego dialektycznego określenia ZSRR, jako zwyrodniałego państwa robotniczego, lecz przeciwnie, dały mu najbardziej bezsporne potwierdzenie. Zamiast tego, by ów triumf marksistowskiej analizy uczynić przedmiotem uporczywej agitacji, drobnomieszczańscy opozycjoniści zaczęli z doprawdy przestępczą lekkomyślnością krzyczeć, że wydarzenia obaliły naszą prognozę, że stare schematy się nie nadają, że niezbędne są jakieś nowe słowa. Jakie właściwie? Tego jeszcze sami nie rozstrzygnęli.

Obrona ZSRR

Zaczęliśmy od filozofii, potem przeszliśmy do socjologii. Wyjaśniło się, że w obu dziedzinach dwaj najwybitniejsi przywódcy opozycji zajmują anty-marksistowskie lub eklektyczne stanowisko. Jeśli przejdziemy do polityki, właśnie do kwestii obrony ZSRR, to okaże się, że tu czyhają na nas nie mniejsze niespodzianki.

Formułę „bezwarunkowej obrony ZSRR” - formułę naszego programu - opozycja niespodziewanie ogłosiła za „mętną, abstrakcyjną i przestarzałą”. Niestety, nie wyjaśnia ona, na jakich właściwie „warunkach” sama się godzi nadal bronić zdobyczy rewolucji. Dla przydania choćby cienia sensu swoim nowym formułom, opozycja próbuje przedstawić sprawę tak, jakbyśmy dotąd „bezwarunkowo” bronili międzynarodowej polityki kremlowskiego rządu, z jego Armią Czerwoną i GPU. Wszystko zostało wywrócone i postawione na głowie! W gruncie rzeczy międzynarodowej polityki Kremla dawno już nie broniliśmy nawet warunkowo, zwłaszcza od czasu, kiedy otwarcie proklamowaliśmy konieczność obalenia kremlowskiej oligarchii poprzez powstanie. Błędne stanowisko nie tylko wypacza dzisiejsze zadania, lecz zmusza także do przedstawiania w fałszywym świetle swój własny dzień wczorajszy.

W cytowanym już artykule, w New International, Bernham i Schachtman dowcipnie nazywali grupę rozczarowanych inteligentów „Ligą porzuconych nadziei” i uparcie pytali, jakie będzie stanowisko owej opłakanej Ligi w wypadku wojennego starcia między krajem kapitalistycznym a Związkiem Radzieckim. „Korzystamy z okazji - pisali - by zażądać od Hooka, Eastmana i Layonsa niedwuznacznych oświadczeń w kwestii obrony Związku Radzieckiego w razie napadu ze strony Hitlera czy Japonii - albo, przypuśćmy, ze strony Anglii…” Bernham i Schachtman nie stawiali żadnych „warunków”; nie określali żadnych konkretnych uwarunkowań i jednocześnie żądali „niedwuznacznej” odpowiedzi. „czy powstrzyma się ona (Liga Porzuconych Nadziei) od zajęcia stanowiska, czy też ogłosi neutralność? - kontynuowali. - Słowem, czy opowiada się ona za obroną Związku Radzieckiego przed imperialistycznym napadem niezależnie od stalinowskiego reżymu i wbrew niemu?” (podkreślenia nasze). Drogocenny cytat! To jest właśnie to, co mówi nasz program. Bernham i Schachtman opowiadali się w styczniu 1939 roku za bezwarunkową obroną Związku Radzieckiego i całkiem słusznie określani, co oznacza bezwarunkowa obrona, a mianowicie „nie bacząc na stalinowski reżim i wbrew niemu”. Tymczasem ich artykuł napisany został w owe dni, gdy doświadczenie rewolucji hiszpańskiej było w istocie wyczerpane do końca. T. Cannon ma po trzykroć rację, gdy mówi, że rola stalinizmu w Hiszpanii jest niepomiernie bardziej zbrodnicza, niż w Polsce i Finlandii. W pierwszym wypadku biurokracja, za pomocą katowskich metod, zdławiła socjalistyczną rewolucję. W drugim wypadku, przy pomocy metod wojennych, daje impuls socjalistycznej rewolucji. Czemuż to Bernham i Schachtman tak nieoczekiwanie zbliżyli się do stanowiska „Ligi Porzuconych nadziei”? Czemu? Nie możemy przecież uznać za wyjaśnienie archi-abstrakcyjne odwoływania się Schachtmana na „konkretność wydarzeń”. A wyjaśnienie znaleźć nie trudno. Uczestnictwo Kremla w republikańskim obozie w Hiszpanii popierała burżuazyjna demokracja całego świata. Robota Stalina w Polsce i Finlandii spotyka się ze wściekłym potępieniem tejże demokracji. Nie bacząc na wszystkie swoje krzykliwe sformułowania, opozycja jest odzwierciedleniem wewnątrz robotniczej partii nastrojów „lewicowej” drobnej burżuazji.

„Nasi panowie - pisali Bernham i Schachtman o „Lidze Porzuconych Nadziei” - znajdują powód do dumy w myśli, że wnoszą oni jakoby coś „świeżego”, że „dokonują przewartościowania nowego doświadczenia”, że nie są oni dogmatykami („konserwatystami”?) - L. T.), którzy odmawiają weryfikacji swych „podstawowych założeń” itd. Jakież żałosne samooszustwo! Nikt z nich nie ujawnił nowych faktów, nie dał nowej wykładni ani na dzień dzisiejszy, ani na przyszłość”. Szokujący cytat! Czy nie powinniśmy dodać do artykułu „Cofający się inteligenci” nowego rozdziału? Proponują Schachtmanowi współpracę…

Jakże to jednak tacy wybitni ludzie jak Bernham i Schachtman, bez zastrzeżeń oddani sprawie proletariatu, dali się tak łatwo zastraszyć całkiem nie strasznym panom z „Ligi Porzuconych Nadziei”? Na płaszczyźnie czysto teoretycznej wytłumaczenie leży w błędnej metodzie u Bernhama, w nieposzanowaniu metody - u Schachtmana. Prawidłowa metoda nie tylko ułatwia wyciągnięcie prawidłowego wniosku, lecz, wiążąc każdy nowy wniosek z wnioskami poprzednimi łańcuchem konsekwencji, utrwala wniosek w pamięci. Jeśli zaś polityczne wnioski wyciągane są empirycznie, na oko, jeśli niekonsekwencję ogłasza się przy tym za swego rodzaju wyższość, wówczas marksistowski system polityki nieuchronnie zastępowany jest przez impresjonizm, tak charakterystyczny dla drobnomieszczańskiej inteligencji. Każdy nowy zwrot wydarzeń jest dla empiryka-impresjonisty zaskoczeniem, każe mu zapomnieć o tym, co sam pisał wczoraj i rodzi gwałtowną potrzebę nowych słów, zanim jeszcze w głowie zrodziły się nowe myśli.

Wojna radziecko-fińska

Rezolucja opozycji w kwestii wojny radziecko-fińskiej stanowi dokument, pod którymi mogliby, z niewielkimi zastrzeżeniami, podpisać się bordigiści, Berecken, Sneflit, Fenner-Brockway, Marco Piver i im podobni, w każdym jednak razie nie bolszewicy-leniniści. Wychodząc wyłącznie od charakteru radzieckiej biurokracji i z faktu „wtargnięcia” rezolucja pozbawiona jest jakiejkolwiek społecznej treści. Stawia ona Finlandię i ZSRR na jednej desce i jednakowo„potępia i odrzuca oba rządy i obie armie”. Poczuwszy jednak, że coś tu nie tak, rezolucja nieoczekiwanie, bez jakiegokolwiek związku z tekstem, dodaje: „przyjmując tę perspektywę, zwolennicy Czwartej Międzynarodówki będą, rozumie się, (doprawdy, wspaniałe jest to „rozumie się”!) brać pod uwagę (!) konkretne uwarunkowania - sytuację wojenną, nastroje mas, a także (!) różnicę stosunków ekonomicznych w Finlandii i Rosji. Co nie słowo, to perełka. Pod „konkretnymi” uwarunkowaniami nasi miłośnicy „konkretnego” pojmują sytuację wojenną, nastroje mas i - na trzecim miejscu! - różnicę ekonomicznych systemów. Jak właściwie owe trzy „konkretne” uwarunkowania będą „brane pod uwagę”, o tym nie ma w rezolucji ani słowa. Jeśli opozycja w stosunku do danej wojny jednakowo odrzuca „oba rządy i obie armie”, to jakże się ona będzie „liczyć” z różnicą w sytuacji wojennej i społecznych systemach? Zdecydowanie niczego tu nie można zrozumieć!

Ażeby mocniej ukarać stalinowców za ich niewątpliwe zbrodnie, rezolucja, w ślad za drobnomieszczańskimi demokratami wszystkich odcieni, ani słowem nie wspomina o tym, że Armia Czerwona w Finlandii wywłaszcza wielkich posiadaczy ziemskich i wprowadza kontrolę robotniczą, przygotowując wywłaszczenie kapitalistów.

Jutro stalinowcy będą dławić fińskich robotników. Dziś jednak dają - zmuszeni są dać - mocny impuls walce klasowej, w jej najbardziej ostrej formie. Przywódcy opozycji budują swą politykę nie na „konkretnym” procesie, jaki rozwija się w Finlandii, a na demokratycznych abstrakcjach i szlachetnych uczuciach.

Wojna radziecko-fińska już najwidoczniej zaczyna się uzupełniać wojną domową, w której Armia Czerwona znajduje się - na danym etapie - w tym samym obozie, w którym są fińscy małorolni chłopi i robotnicy, gdy tymczasem armia fińska ma poparcie klas posiadających, konserwatywnej robotniczej biurokracji i anglo-saksońskich imperialistów. Nadzieje, jakie Armia Czerwona budzi wśród fińskiej biedoty, okażą się, przy braku międzynarodowej rewolucji, złudzeniem; współpraca Armii Czerwonej z biedotą okaże się czasowa; Kreml może wkrótce skierować broń przeciwko fińskim robotnikom i chłopom. Wszystko to wiemy z góry i wszystko to mówimy otwarcie, w formie ostrzeżenia. A jednak w tej „konkretnej” wojnie domowej, która toczy się na terytorium Finlandii, jakie „konkretne” miejsce winni zająć „konkretni” zwolennicy Czwartej Międzynarodówki? Jeśli w Hiszpanii walczyli oni w obozie republikańskim, nie bacząc na to, że stalinowcy dławili socjalistyczną rewolucję, to w Finlandii tym bardziej powinni być w tym obozie, gdzie stalinowcy okazują się zmuszeni popierać wywłaszczenie kapitalistów.

Dziury w swym stanowisku nasi nowatorzy zatykają strasznymi słowami. politykę ZSRR w Finlandii nazywają oni „imperialistyczną”. Wielkie to wzbogacenie nauki! Odtąd imperializmem będzie się nazywała polityka zagraniczna kapitału finansowego i zarazem polityka niszczenia kapitału finansowego. Winno to w sposób istotny przysporzyć jasności klasowej świadomości robotników! - Zarazem jednak - zakrzyknie, powiedzmy, nadto pospieszny Stanley - Kreml wspiera politykę kapitału finansowego w Niemczech! Sprzeciw ten oparty jest na zastąpieniu jednej kwestii inną, na rozpuszczeniu konkretnego w abstrakcyjnym (powszedni błąd wulgarnego myślenia). Jeśli Hitler jutro okaże się zmuszony do dostarczenia broni powstańczym Hindusom, to czy rewolucyjni robotnicy niemieccy winni się sprzeciwić temu konkretnemu posunięciu w formie strajku czy sabotażu? Przeciwnie, powinni się postarać możliwie jak najszybciej dostarczyć broń powstańcom. Mamy nadzieję, że jest to jasne także dla Stanleya. Przykład ten ma jednak charakter czysto hipotetyczny. Przyda nam się do tego, by pokazać, że nawet faszystowski rząd finansowego kapitału może okazać się w pewnych wypadkach zmuszony do wspierania po drodze ruchu narodowo-rewolucyjnego (żeby jutro spróbować go zdławić).Poprzeć rewolucję proletariacką, powiedzmy we Francji - na to Hitler pod żadnym warunkiem nie pójdzie. Jeśli chodzi o Kreml, , to okazuje się on dziś zmuszony - to już nie hipotetyczna a realny przypadek - wywoływać społeczno-rewolucyjny ruch w Finlandii (żeby jutro spróbować politycznie go zdusić). Przykrywanie danego społeczno-rewolucyjny ruchu apokaliptycznym imieniem imperializmu tylko dlatego, że wywoływany jest, deformowany i zarazem tłumiony przez Kreml, oznacza wydawanie samemu sobie świadectwa teoretycznego i politycznego ubóstwa.

Trzeba do tego dodać, że rozszerzenie pojęcia „imperializmu” nie ma też uroku nowości. Obecnie nie tylko „demokracja” ale i burżuazja krajów demokratycznych nazywa radziecką politykę imperialistyczną. Cel burżuazji jest jasny: zatrzeć społeczną sprzeczność między kapitalistyczną ekspansją a radziecką, usunąć z widoku problem własności i tym samym pomóc rzeczywistemu imperializmowi. Jaki jest cel Schachtmana i innych? Sami tego nie wiedzą. Ich terminologiczne nowatorstwo obiektywnie prowadzi tylko do tego, że oddalają się oni od marksistowskiej terminologii Czwartej Międzynarodówki i zbliżają się do terminologii „demokracji”. Ta okoliczność - niestety! - po raz kolejny potwierdza niezwykłą podatność opozycji na nacisk opinii społecznej drobnej burżuazji.

„Kwestia organizacyjna”

Z szeregów opozycji coraz częściej rozlegają się głosy: „kwestia rosyjska nie ma właściwie decydującego znaczenia; główne zadanie - to zmiana systemu w partii”. Jako zmianę systemu trzeba rozumieć zmianę kierownictwa, czy też, jeszcze dokładniej, odsunięcie Cannona i jego najbliższych współpracowników ze stanowisk kierowniczych. Te szczere głosy pokazują, że dążenie do podjęcia walki przeciwko „frakcji Cannona” poprzedzało ową „konkretność zdarzeń”, na którą Schachtman i inni powołują się dla wytłumaczenia zmiany swego stanowiska. Zarazem głosy te przypominają cały szereg poprzednich opozycyjnych ugrupowań, które podejmowały walkę z najróżniejszych powodów, jednakże, kiedy pryncypialny grunt zaczynał się pod ich nogami kolebać, przenosili całą swą uwagę na tak zwaną „kwestię organizacyjną” - tak to wyglądało z Moligneu, Sneflitem, Bereckenem i wieloma innymi. Jak by nie były niemiłe owe incydenty, nie można ich pominąć!

Byłoby jednak błędem myślenie, że przeniesienie uwagi na „kwestię organizacyjną” stanowi prosty manewr w walce frakcyjnej. Nie, samopoczucie opozycji w rzeczywistości, chociaż mętnie, mówi jej, że chodzi nie tyle o „kwestię rosyjską”, ile w ogóle o podejście do kwestii politycznych, w tym także do metod budowy partii. I jest to w pewnym sensie słuszne.

Szczególnie jaskrawo widzieliśmy ideologiczny wpływ innej klasy na przykładach Bernhama (pragmatyzm) i Schachtmana (eklektyzm). Nie braliśmy pod uwagę innych przywódców, jak np. t. Eberna, dlatego że on, z zasady, nie bierze udziału w zasadniczych sporach, ograniczając się do „kwestii organizacyjnej”. Nie oznacza to jednak, że Ebern nie ma znaczenia. Przeciwnie, w pewnym sensie można powiedzieć, że Bernham i Schachtman występują jako dyletanci opozycji, gdy tymczasem Ebern - to bezsporny specjalista w tej dziedzinie. Ebern, i tylko on, posiada swe tradycyjne ugrupowanie, wyrosłe ze starej komunistycznej partii i zespolone w początkowym okresie samodzielnego istnienia „lewej opozycji”. Wszyscy pozostali, którzy mają rozmaite powody do krytyki i niezadowolenia, dołączają do tego ugrupowania. Cała poważna walka frakcyjna w partii jest zawsze, w ostatecznym rachunku, przejawem walki klasowej. Frakcja większości na samym początku określiła ideową zależność opozycji od drobnomieszczańskiej demokracji. Opozycja, przeciwnie, właśnie z racji swego drobnomieszczańskiego charakteru, nawet nie próbowała szukać społecznych korzeni obozu przeciwnego.

Opozycja rozpoczęła ostrą walkę frakcyjną, która paraliżuje partię w niezwykle krytycznym momencie. Żeby walka taka miała uzasadnienie, a nie była bezlitośnie potępiona, trzeba mieć dla niej bardzo poważne i głębokie uzasadnienie. Dla marksisty takie uzasadnienie może mieć tylko klasowy charakter. Przed rozpoczęciem swej ostrej walki przywódcy opozycji mieli obowiązek postawić sobie pytanie: wpływ jakiej nie-proletariackiej klasy odzwierciedla większość KC? Tymczasem o klasowej ocenie rozbieżności ze strony opozycji nie ma nawet mowy. Chodzi o „konserwatyzm”, „błędy”, „złe metody” itp. psychologiczne, intelektualne, techniczne niedociągnięcia. Opozycja nie interesuje się klasową naturą przeciwnej frakcji, tak jak nie interesuje się klasową naturą ZSRR. Ten jeden fakt wystarczy dla ujawnienia drobnomieszczańskiego charakteru opozycji, z zabarwieniem akademickiego pedantyzmu i dziennikarskiej wrażliwości.

Żeby zrozumieć, nacisk jakich klas czy warstw znajduje swe odzwierciedlenie w walce frakcji, trzeba prześledzić walkę tych frakcji historycznie. Ci członkowie opozycji, którzy twierdzą, że obecna walka nie ma „nic wspólnego” ze starą walką frakcyjną, wykazują po raz kolejny powierzchowny stosunek do życia partii. Podstawowe jądro opozycji -jest to samo, które trzy lata temu grupowało się wokół Mosti i Spectora. Podstawowe jądro większości - to samo, które grupowało się wokół Cannona. Z kierowniczych postaci tylko Schachtman i Bernham przesunęli się z jednego obozu do drugiego. Ale te osobowe zmiany, jak by nie były ważne, nie zmieniają ogólnego charakteru obu ugrupowań. Na wyjaśnianiu historycznej kontynuacji walki frakcyjnej nie będę się jednak zatrzymywał, odsyłając czytelnika do przepięknego pod każdym względem artykułu Joe Hansena „Organizacyjne metody i polityczne zasady”.

Jeśli pominie się wszystko, co przypadkowe, osobiste i epizodyczne, jeśli sprowadzić obecną walkę do podstawowych politycznych typów, to niewątpliwie najbardziej konsekwentny charakter ma walka t. Eberna przeciwko t. Cannonowi. Ebern reprezentuje w tej walce drobnoburżuazyjne, pod względem składu społecznego, propagandystyczne ugrupowanie, połączone starymi osobistymi związkami i mające prawie rodzinny charakter. Cannon reprezentuje formującą się proletariacką partię. Historyczna racja w tej walce, jakie by nie były poszczególne możliwe błędy, niedopatrzenia itp. - jest w pełni po stronie Cannona.

Gdy przedstawiciele opozycji podnoszą krzyki: „kierownictwo zbankrutowało”, „prognoza się nie sprawdziła”, „wydarzenia nas zaskoczyły”, „trzeba mieć hasła” - wszystko to bez najmniejszej próby poważnego przemyślenia problemu - to występują oni w istocie rzeczy jako partyjni defetyści. To zasmucające zachowanie tłumaczy się poirytowaniem i strachem starego propagandystycznego kółka w obliczu nowych zadań i nowych stosunków w partii. Sentymentalizm osobistych związków nie chce ustąpić miejsca poczuciu obowiązku i dyscypliny. Zadanie stojące przed partią polega na tym, by rozbić stare kółkowe powiązania i rozpuścić najlepsze elementy propagandystycznej przeszłości w proletariackiej partii. Niezbędne jest wychowanie takiego ducha partyjnego patriotyzmu, żeby nikt nie śmiał oświadczyć: „nie chodzi właściwie o kwestię rosyjską, lecz o to, że jest nam przyjemniej i wygodniej pod kierownictwem Eberna, niż pod kierownictwem Cannona”. Osobiście nie wczoraj doszedłem do tego wniosku. Musiałem dziesiątki i setki razy przedstawiać go w dyskusjach z towarzyszami, którzy wchodzili w skład grupy Eberna, przy czym niezmiennie podkreślałem drobnoburżuazyjny charakter tej grupy. Uparcie i wielokrotnie proponowałem przeniesienie z szeregu członków do grona kandydatów tych drobnomieszczańskich towarzyszy podróży, którzy niezdolni są do werbowania do partii robotników. Osobiste listy, dyskusje i przestrogi, jak pokazały dalsze wydarzenia, do niczego nie doprowadziły - ludzie rzadko się uczą na cudzym przykładzie. Antagonizm dwóch warstw partii i dwóch okresów jej rozwoju ujawnił się i przyjął charakter ostrej walki frakcyjnej. Nie pozostaje nic innego, jak jasno i wyraźnie przedstawić swe stanowisko przed amerykańską partią i całą Międzynarodówką. „Drużba - drużbą, a służba - służbą” - mówi rosyjskie przysłowie.

Możliwe tu jest pytanie: jeśli opozycja jest nurtem drobnomieszczańskim, to czy nie oznacza to, że dalsza jedność partii jest niemożliwa? Jak bowiem pogodzić drobnomieszczański nurt z proletariackim? Takie stawianie problemu oznacza jednostronne myślenie, niedialektyczne, i dlatego - błędne. Opozycja w tej dyskusji przejawiła jaskrawo swe drobnomieszczańskie cechy. Nie oznacza to jednak, że opozycja nie posiada innych cech. Większość członków opozycji jest głęboko oddana sprawie proletariatu i jest w stanie się uczyć. Elementy związane dziś ze środowiskiem drobnomieszczańskim jutro mogą związać się z proletariatem. Niekonsekwentni mogą, pod wpływem doświadczenia, stać się bardziej konsekwentnymi. Kiedy partię uzupełnią tysiące robotników, nawet niektórzy zawodowi frakcjoniści mogą się wychować w duchu proletariackiej dyscypliny. Trzeba dać im na to czas. Oto dlaczego propozycja t. Cannona - oczyścić dyskusję od wszelkich gróźb rozłamu, wykluczeń itp. była w najwyższym stopniu słuszna i na czasie.

Pozostaje tym nie mniej sprawą niewątpliwą, że, gdyby partia w całości zeszła na drogę opozycji, mogło by to doprowadzić do jej katastrofy. Opozycja, jako taka, nie jest w stanie dać partii marksistowskiego kierownictwa. Większość obecnego Komitetu Centralnego znacznie bardziej konsekwentnie, poważnie i głębiej wyraża proletariackie zadania partii, aniżeli mniejszość. Właśnie dlatego większość nie może być zainteresowana w doprowadzeniu walki do rozłamu - słuszne idee zwyciężą. Ale i zdrowe elementy opozycji nie mogą życzyć sobie rozłamu - doświadczenie przeszłości nazbyt jaskrawo wykazało, że wszelkiego rodzaju improwizowane grupy, które odrywały się od Czwartej Międzynarodówki, skazywały siebie tym samym na rozkład i zgon. Oto dlaczego można bez jakichkolwiek obaw oczekiwać przyszłego partyjnego zjazdu. Odrzuci on antymarksistowskie nowatorstwa opozycji i zapewni jedność partii.

L. Trocki

Koyoacan, 15 grudnia 1939 r.


Powrót do spisu dostępnych prac Trockiego

Powrót do strony głównej Polskiej Sekcji MIA