Dział drugi
EKONOMIA POLITYCZNA

I. Przedmiot i metoda

Ekonomia polityczna, w najszerszym znaczeniu, jest nauką o prawach rządzących produkcją i wymianą materialnych środków utrzymania w społeczeństwie ludzkim. Produkcja i wymiana to dwie różne funkcje. Produkcja może się odbywać bez wymiany, wymiana - określona w założeniu jako wymiana produktów - nie może się odbywać bez produkcji. Na każdą z tych dwu funkcji społecznych działają w znacznej mierze specyficzne wpływy zewnętrzne i dlatego każda z nich posiada w znacznej mierze własne, specyficzne prawa. Ale zarazem obie w każdej chwili warunkują się nawzajem i wzajemnie na siebie oddziałują w takim stopniu, że można by je nazwać rzędną i odciętą krzywej ekonomicznej.

Warunki, w jakich ludzie produkują i wymieniają, są różne w różnych krajach i w każdym kraju zmieniają się z pokolenia na pokolenie. Ekonomia polityczna nie może więc być jednakowa dla wszystkich krajów i dla wszystkich epok historycznych. Olbrzymia odległość dzieli łuk i strzałę, nóż kamienny i wyjątkowo tylko występujące stosunki wymienne dzikich - od maszyny parowej o mocy tysiąca KM, krosien mechanicznych, kolei żelaznych i Banku Anglii. Mieszkańcy Ziemi Ognistej nie doszli do produkcji masowej i handlu światowego, jak nie doszli do spekulacji wekslami czy do krachu na giełdzie. Kto by chciał ekonomię polityczną Ziemi Ognistej podciągnąć pod te same prawa, co ekonomię współczesnej Anglii, nie spłodziłby oczywiście nic prócz najprymitywniejszych banałów. Ekonomia polityczna jest tedy nauką z istoty swej historyczną. Rozpatruje ona materiał historyczny, to znaczy ustawicznie zmienny; bada przede wszystkim specyficzne prawa każdego poszczególnego szczebla rozwoju produkcji i wymiany i dopiero przy końcu tych badań potrafi ustalić nieliczne ogólne prawa, obowiązujące w produkcji i wymianie w ogóle. Rozumie się jednak przy tym samo przez się, że prawa właściwe określonym sposobom produkcji i formom wymiany będą też właściwe wszystkim okresom historycznym, którym wspólne są owe sposoby produkcji i formy wymiany. Tak na przykład z chwilą wprowadzenia pieniądza kruszcowego zaczynają działać pewne prawa, takie same we wszystkich krajach i okresach historycznych, w których pieniądz kruszcowy pośredniczy w wymianie.

Swoisty sposób produkcji i wymiany w określonym historycznie społeczeństwie oraz historyczne przesłanki tego społeczeństwa wiążą się ze swoistym sposobem podziału produktów. W gminie rodowej czy wiejskiej, w której istniała wspólna własność ziemi i z którą, względnie z której bardzo wyraźnymi pozostałościami wszystkie narody cywilizowane wkraczają na widownię dziejową, sam przez się zupełnie zrozumiały jest dość równomierny podział produktów; występująca tu i ówdzie większa nierówność podziału dóbr między członków wspólnoty jest już oznaką zaczynającego się rozkładu gminy. Zarówno na wielkich, jak i na małych gospodarstwach oparte uprawianie ziemi dopuszcza - zależnie od historycznych przesłanek, z jakich się rozwinęło - bardzo różne formy podziału. Jest jednak rzeczą oczywistą, że wielka uprawa warunkuje zawsze inny podział niż drobna; że wielka gospodarka zakłada względnie rodzi przeciwieństwo klasowe - panów i niewolników, feudałów i chłopów pańszczyźnianych, kapitalistów i robotników najemnych - podczas gdy przy drobnej różnice klasowe między jednostkami zatrudnionymi w rolnictwie bynajmniej nie są konieczne, przeciwnie, samo istnienie takich różnic wskazuje na zaczynający się upadek gospodarki działkowej. - Wprowadzenie i rozpowszechnienie pieniądza kruszcowego w kraju, w którym dotąd panowała lub przeważała gospodarka naturalna, łączy się zawsze z mniej lub więcej szybką zmianą dotychczasowego sposobu dzielenia dóbr, mianowicie taką, że nierówność podziału między jednostki, czyli przeciwieństwo między bogatymi a biednymi, coraz bardziej wzrasta - lokalne, cechowe rzemiosło średniowieczne tak samo uniemożliwiało powstawanie wielkich kapitalistów i dożywotnich robotników najemnych - jak ich nieuchronnie rodzi nowoczesny wielki przemysł, dzisiejszy rozbudowany kredyt i odpowiadająca rozwojowi tych obu forma wymiany, wolna konkurencja.

Ale wraz z różnicami w podziale występują też różnice klasowe. Społeczeństwo dzieli się na klasy uprzywilejowane i upośledzone, wyzyskujące i wyzyskiwane, rządzące i rządzone, a państwo, powstałe z połączenia się pierwotnych grup jednoplemiennych gmin, początkowo tylko w celu zabezpieczenia wspólnych interesów (na przykład irygacji na Wschodzie) i obrony na zewnątrz, otrzymuje teraz także zadanie zbrojnej ochrony warunków istnienia i panowania klasy rządzącej przed zamachami klasy rządzonej.

Jednakże podział nie jest tylko biernym wytworem produkcji i wymiany; oddziaływa on też zwrotnie na jedną i drugą. Każdy nowy sposób produkcji czy nowa forma wymiany natrafia początkowo na hamulce uruchamiane nic tylko przez stare formy i odpowiadające im instytucje polityczne, ale także przez stary sposób podziału. Musi dopiero wywalczyć w długotrwałym zmaganiu właściwy sobie podział. Im bardziej jednak dynamiczny, im zdolniejszy do udoskonalania się i rozwoju jest dany sposób produkcji i wymiany, tym też szybciej podział osiąga poziom, na jakim przerasta o głowę swojego rodzica, i popada w konflikt z nim. Stare wspólnoty pierwotne, o których już była mowa, mogą istnieć całe tysiąclecia, jak istnieją dziś jeszcze u Hindusów i u Słowian, dopóki stosunki ze światem zewnętrznym nie wytworzą w ich łonie różnic majątkowych, w rezultacie których następuje ich rozkład. Natomiast nowoczesna produkcja kapitalistyczna, która istnieje zaledwie trzysta lat, a panującym sposobem produkcji stała się dopięto od wprowadzenia wielkiego przemysłu, czyli od stu lat, wytworzyła już w tym krótkim okresie czasu sprzeczności w podziale: z jednej strony koncentrację kapitałów w rękach nielicznej grupy, z drugiej - koncentrację pozbawionych własności mas w wielkich miastach; sprzeczności, z powodu których nieuchronnie upadnie.

Związek miedzy danym sposobem podziału i danymi materialnymi warunkami egzystencji społeczeństwa tak mocno tkwi w naturze rzeczy, że regularnie odzwierciedla się w instynkcie ludowym. Jak długo jakiś sposób produkcji znajduje się na linii wstępującej swego rozwoju, tak długo uznają go za dobry nawet ci, którzy przegrywają na właściwym mu sposobie podziału. Na przykład robotnicy angielscy przy narodzinach wielkiego przemysłu. Co więcej: dopóki ten sposób produkcji pozostaje społecznie normalny, panuje na ogół zadowolenie z podziału, a jeżeli podnosi się protest - to wychodzi on z łona samej klasy panującej (Saint-Simon, Fourier, Owen) i początkowo nie znajduje żadnego oddźwięku w wyzyskiwanej masie. Dopiero gdy ów sposób produkcji przebył już spory szmat drogi po linii zstępującej, gdy się już na wpół przeżył, gdy warunki jego istnienia przeważnie już znikły i następca jego puka już do drzwi - dopiero wtedy nierówny coraz bardziej podział zaczyna się wydawać niesprawiedliwy, dopiero wtedy apeluje się od przeżytych faktów do tak zwanej wiecznej sprawiedliwości. Nauki ten apel do moralności i prawa nie posuwa ani o krok naprzód; w oburzeniu moralnym, choćby najbardziej usprawiedliwionym, nauka ekonomii może widzieć tylko symptom, nigdy dowód. Jej zadaniem jest bowiem wykazać, że nowo występujące niedomagania społeczne są nieuchronnym następstwem istniejącego sposobu produkcji, ale zarazem i oznakami zaczynającego się rozkładu tego sposobu produkcji - i wykryć w łonie ulegającej rozkładowi ekonomicznej formy ruchu elementy przyszłej, nowej organizacji produkcji i wymiany, która tamte niedomagania usunie. Gniew rodzący poetę71 jest nader stosowny przy opisywaniu tych niedomagań, czy też przy atakowaniu piewców harmonii, którzy negują lub upiększają te niedomagania w interesie klasy panującej; gniew ten mało dowodzi w każdym konkretnym wypadku; świadczy o tym już choćby fakt, że w każdej epoce całej dotychczasowej historii miał czym dobrze się żywić.

Jednakże ekonomia polityczna jako nauka o warunkach i formach, w których różne społeczeństwa ludzkie wytwarzały i wymieniały swoje produkty i w których odpowiednio do tego odbywał się każdorazowo ich podział - ekonomia polityczna w takim zakresie winna być dopiero stworzona. Nasza dotychczasowa wiedza ekonomiczna dotyczy niemal wyłącznie genezy i rozwoju kapitalistycznego sposobu produkcji: zaczyna od krytyki resztek feudalnych form produkcji i wymiany, wykazuje konieczność zastąpienia ich przez formy kapitalistyczne, następnie rozwija prawa kapitalistycznego sposobu produkcji i właściwych mu form wymiany od strony pozytywnej, to znaczy od tej, z której sprzyjają one ogólnospołecznym celom, i kończy socjalistyczną krytyką kapitalistycznego sposobu produkcji, to znaczy zobrazowaniem jego praw od strony negatywnej, wykazaniem, że ten sposób produkcji przez swój własny rozwój zmierza do punktu, w którym czyni on siebie niemożliwym. Krytyka ta wykazuje, że kapitalistyczne formy produkcji i wymiany stają się coraz bardziej nieznośnymi okowami dla samej produkcji; uwarunkowany przez owe formy sposób podziału wytworzył sytuację klasową z każdym dniem coraz trudniejszą do zniesienia, zaostrzające się z każdym dniem coraz bardziej przeciwieństwo między coraz mniej licznymi, ale coraz bogatszymi kapitalistami a coraz liczniejszymi i na ogół coraz gorzej sytuowanymi, nieposiadającymi robotnikami najemnymi; wreszcie, że zrodzone w kapitalistycznym systemie produkcji masowe siły wytwórcze, których on nie potrafi już okiełznać, czekają tylko, aby objęło je w posiadanie społeczeństwo zorganizowane do planowego współdziałania, ażeby zapewnić wszystkim swoim członkom i stale polepszać warunki egzystencji \ swobodnego rozwoju zdolności.

Do tego, żeby w pełni przeprowadzić tę krytykę ekonomii burżuazyjnej, nie wystarczała znajomość kapitalistycznej formy produkcji, wymiany i podziału. Trzeba było również, przynajmniej w głównych zarysach, zbadać i porównać z nią formy poprzedzające ją lub istniejące jeszcze w mniej rozwiniętych krajach obok niej. Jak dotąd, takie badanie i porównanie przeprowadził w ogólnym zarysie tylko Marks i niemal wyłącznie jego badaniom zawdzięczamy to, co ustalono dotąd w zakresie teorii ekonomii przedburżuazyjnej.

Jakkolwiek zrodzona w genialnych głowach pod koniec wieku XVII, ekonomia polityczna w węższym znaczeniu, w pozytywnym jej sformułowaniu, które wyłożyli fizjokraci i Adam Smith, jest w istocie swej dziecięciem wieku XVIII; staje ona w rzędzie osiągnięć współczesnych im wielkich myślicieli Oświecenia francuskiego i dzieli z nimi wszystkie wady i zalety owego okresu. To, cośmy powiedzieli o myślicielach Oświecenia71a, odnosi się również do ówczesnych ekonomistów. Nowa nauka nie była dla nich wyrazem stosunków i potrzeb ich epoki, lecz wyrazem wiecznego rozumu; wykryte przez nią prawa produkcji i wymiany nie były prawami historycznie określonej formy tych sfer działania, lecz wiecznymi prawami natury; wyprowadzano je z natury człowieka. Wszakże po dokładniejszym oglądzie okazuje się, że człowiekiem tym byt ówczesny, przekształcający się w burżua, średni mieszczanin, którego natura polegała na produkowaniu i handlowaniu w ówczesnych, historycznie określonych stosunkach.

Skorośmy już dostatecznie poznali naszego "krytycznego założyciela podwalin", pana Dühringa, i jego metodę na terenie filozofii, nietrudno nam z góry przepowiedzieć, jak ujmie on ekonomię polityczną. W filozofii - tam gdzie mówił coś nie będącego zwykłym głupstwem (jak w filozofii przyrody) - poglądy jego były karykaturą poglądów XVIII stulecia. Rozprawiał on nie o historycznych prawach rozwojowych, lecz o prawach natury, o wiecznych prawdach. O stosunkach społecznych, takich jak moralność i prawo, decydują u niego każdorazowo nic historycznie dane warunki, lecz dwaj sławetni mężowie, z których jeden drugiego uciska lub też nie uciska, przy czym ten ostatni wypadek niestety nigdy się dotychczas nie zdarzył. Toteż nie popełnimy chyba błędu, założywszy, że pan Dühring także ekonomię sprowadzi do ostatecznych prawd ostatniej instancji, do wiecznych praw natury, do tautologicznych pewników całkowicie wypranych z treści, a całą pozytywną treść ekonomii, o ile ją zna, znów przemyci tylną furteczką; że podział jako zjawisko społeczne wyprowadzi nie z produkcji i wymiany, lecz przekaże go do definitywnego załatwienia swoim dwu sławetnym mężom. A że sztuczki te są nam już dobrze znane, poświęcimy tej sprawie mało miejsca.

I rzeczywiście, już na str. 272 pan Dühring oświadcza, że

jego ekonomia opiera się na rzeczach "ustalonych" w jego filozofii i "w kilku istotnych punktach nawiązuje do nadrzędnych i w wyższej sferze badania już wykończonych prawd".

Wszędzie to samo natrętne samochwalstwo. Wszędzie tryumfy pana Dühringa z powodu rzeczy przez pana Dühringa ustalonych i wykończonych. Że naprawdę wykończonych, o tym przekonaliśmy się dostatecznie - ale wykończonych tak, jak się wykańcza dogasającą świecę.

Zaraz potem mamy

"najogólniejsze prawa naturalne wszelkiej gospodarki" - a więc zgadliśmy. Wszakże te naturalne prawa tylko wtedy pozwalają na należyte zrozumienie przebytego okresu historii, gdy się je "bada w tej ściślejszej konkretyzacji, którą wyniki tych praw otrzymały poprzez polityczne formy ucisku i ugrupowania. Takie instytucje jak niewolnictwo i niewola najemna, których bliźniaczką jest własność oparta na przemocy, należy traktować jako społeczno-ekonomiczne formy ustrojowe czysto politycznej natury; tworzą one w dotychczasowym świecie ramy, w których obrębie jedynie mogło się ujawnić oddziaływanie gospodarczych praw natury".

To zdanie jest fanfarą, która - niczym wagnerowski motyw przewodni - obwieszcza nam wkroczenie dwu sławetnych mężów. Ale jest to coś więcej jeszcze, jest to zasadniczy temat całej książki pana Dühringa. Traktując o prawie nie potrafił pan Dühring dać nic prócz kiepskiego przekładu teorii równości Rousseau na język socjalistyczny72a, przekładu, który od lat można słyszeć w daleko lepszej wersji w każdej paryskiej traktierni uczęszczanej przez robotników. Tu pan Dühring nie lepiej przekłada na język socjalistyczny narzekania ekonomistów na zniekształcenie wiecznych naturalnych praw ekonomicznych i skutków ich działania przez ingerencję państwa, przez przemoc. Tym zasłużył sobie na całkowite osamotnienie wśród socjalistów. Każdy robotnik socjalistyczny, niezależnie od narodowości, wie doskonałe, że przemoc ochrania tylko wyzysk, ale go nie powoduje; że powodem wyzysku robotnika jest stosunek między kapitałem a pracą najemną i że stosunek ten powstał na drodze czysto ekonomicznej, a nie na drodze przemocy.

Dalej dowiadujemy się, że we wszystkich kwestiach ekonomicznych

"dadzą się odróżnić dwa procesy, proces produkcji i proces podziału". Do tego znany powierzchowny J. B. Say dodał jeszcze trzeci proces, proces spożycia, konsumpcji, ale nie miał na ten temat nic mądrego do powiedzenia, podobnie jak jego następcy. Natomiast wymiana, czyli cyrkulacja, jest tylko odcinkiem produkcji, do której należy to wszystko, co się musi odbyć, żeby produkty dotarły do ostatniego i właściwego konsumenta.

Mieszając ze sobą te dwa, z istoty swej różne, choć wzajemnie się warunkujące, procesy produkcji i cyrkulacji, twierdząc bez wszelkiej żenady, że z zaniechania tej gmatwaniny może "powstać tylko gmatwanina", pan Dühring dowodzi jedynie, że nie zna lub nie rozumie olbrzymiego rozwoju, jaki przeszła właśnie cyrkulacja w ostatnim pięćdziesięcioleciu - co zresztą potwierdza w dalszym ciągu jego książka. Mało tego. Sprowadzając w ten sposób produkcję i wymianę do jednego mianownika - produkcji, pan Dühring stawia podział obok produkcji jako drugi, zupełnie zewnętrzny proces, nie mający nic wspólnego z pierwszym. Tymczasem, jak widzieliśmy, podział jest zawsze w swych zasadniczych rysach koniecznym wynikiem istniejących w określonym społeczeństwie stosunków produkcji i wymiany, jak również historycznych przesłanek powstania tego społeczeństwa, tak że znając je, możemy niezawodnie wnioskować o panującym w tym społeczeństwie sposobie podziału. Ale widzimy też, że pan Dühring, nie chcąc się sprzeniewierzyć zasadom "ustalonym" w swojej koncepcji moralności, prawa i historii, musi zaprzeczać temu elementarnemu ekonomicznemu faktowi; w szczególności musi tak postąpić, gdyż zależy mu na przemyceniu do ekonomii swoich dwu niezastąpionych mężów. I po szczęśliwym uwolnieniu podziału od jakiegokolwiek związku z produkcją i wymianą - to wielkie wydarzenie może nastąpić.

Najpierw jednak przypomnijmy sobie, jak się sprawa miała, kiedy szło o moralność i prawo. Tu pan Dühring zaczynaj pierwotnie od jednego tylko męża; mówił:

"Człowiek, skoro go sobie wyobrażamy jako jedynego lub - co się. do tego samego sprowadza - poza jakąkolwiek łącznością z innymi, nie może mieć żadnych obowiązków. Dla niego nie istnieje musieć, istnieje tylko chcieć".

Ale czymże innym jest ten człowiek wolny od obowiązków i pomyślany jako jedyny, jeżeli nie fatalnym "pra-Żydem Adamem" w raju, gdzie żyje bez grzechu, jako że nie może go popełnić? - Ale i tego Adama filozofii rzeczywistości czeka grzech pierworodny. Obok niego występuje nagle - wprawdzie nie Ewa z bujnymi lokami, ale drugi Adam. I od razu spadają na Adama obowiązki, które narusza. Zamiast przytulić swego brata jako równouprawnionego do łona, narzuca mu swoje panowanie, ujarzmia go - i wskutek tego pierwszego grzechu, pierworodnego grzechu ujarzmienia, cała historia świata cierpi po dzień dzisiejszy, z powodu czego też, zdaniem pana Dühringa, niewarta jest złamanego szeląga.

Nawiasem mówiąc, jeżeli pan Dühring wyobrażał sobie, że dostatecznie oszkalował "negację negacji" nazywając ją powtórzeniem starej historii o grzechu pierworodnym i odkupieniu, cóż powiedzieć o jego najnowszym wydaniu tejże historii? (bo i do odkupienia "dobierzemy się" z czasem, jako rzecze pewna gadzinówka73). W każdym razie wolimy stare semickie podanie szczepowe, według którego samicy i samcowi przynajmniej się opłaciło porzucenie stanu niewinności, a pan Dühring zachowa bezkonkurencyjną sławę wymyślenia grzechu pierworodnego z udziałem dwóch mężczyzn.

A teraz posłuchajmy, jak brzmi przekład grzechu pierworodnego na język ekonomii:

"W każdym razie za stosowny schemat myślowy dla idei produkcji posłużyć może wyobrażenie Robinsona, który stoi wobec przyrody sam, zdany na własne tylko siły i niczym z nikim nie potrzebuje się. dzielić... Równie celowy dla unaocznienia najistotniejszych idei podziału jest schemat myślowy zawierający dwie osoby, których siły gospodarcze się łączą i które, o ile idzie o ich udziały, muszą, rzecz jasna, w jakiejś formie się ułożyć. I rzeczywiście nie trzeba nic poza tym prostym dualizmem, żeby jak najściślej przedstawić kilka najważniejszych stosunków dystrybucyjnych i embrionalnie zbadać prawa tychże w ich logicznej konieczności... Współdziałanie na równej stopie jest tu tak samo do pomyślenia, jak połączenie sił przez całkowite zniewolenie jednej strony, zmuszonej w takim wypadku — jako niewolnik lub zwyczajne narzędzie - do służby gospodarczej i utrzymywanej właśnie tylko w charakterze narzędzia... Między stanem równości i stanem nicości, z jednej strony, a stanem wszechwładzy i jedynego czynnego udziału, z drugiej, istnieje szereg szczebli, o których zapełnienie w pstrej różnorodności postarały się wydarzenia historii powszechnej. Istotną przesłanką jest tu ogólny pogląd na różne instytucje prawa i bezprawia w historii"...

I na koniec cały podział zamienia się w "ekonomiczne prawo podziału".

Teraz wreszcie pan Dühring ma znowu twardy grunt pod stopami. Ramię w ramię ze swymi dwoma mężami może rzucić wyzwanie swemu stuleciu. Ale za tą świetną trójcą stoi jeszcze ktoś nie nazwany.

"Kapitał nie wynalazł pracy dodatkowej. Gdziekolwiek środki produkcji są monopolem części społeczeństwa, robotnik, wolny czy niewolny, musi do czasu pracy niezbędnego do utrzymania go przy życiu dołączać dodatkowy czas pracy, ażeby wytworzyć środki utrzymania dla właściciela środków produkcji, wszystko jedno, czy będzie nim ateński kalos kngathos [nrystokratn], teokrata etruski, civis romnnus (obywatel rzymski), baron normandzki, amerykański właściciel niewolników, bojar wołoski, nowoczesny landlord czy też kapitalista". (Marks, "Kapitał", tom I, wydanie drugie, str. 227)73a.

Dowiedziawszy się w ten sposób, co stanowi zasadniczą formę wyzysku, wspólną wszystkim dotychczasowym formom produkcji, o ile poruszają się w przeciwieństwach klasowych, pozostało już panu Dühringowi tylko zaangażować do tego swoich dwu mężów - i fundamentalna podstawa ekonomii rzeczywistości gotowa. Nie zwlekał ani chwili z realizacją tej "systemotwórczej idei". Praca nie wynagradzana, trwająca dłużej niż czas niezbędny do utrzymania samego robotnika - oto punkt wyjścia. I tak Adam, nazwany tu Robinsonem, każe drugiemu Adamowi, Piętaszkowi, harować ile wlezie. Dlaczego jednak Piętaszek haruje więcej, niż potrzebuje na swoje utrzymanie? Także na to pytanie Marks częściowo odpowiedział. Ale dla dwu mężów za długa to historia. Sprawa zostaje załatwiona krótko: Robinson "zniewala" Piętaszka, zmusza go "jako niewolnika lub narzędzie do służby gospodarczej" i utrzymuje go "również tylko jako narzędzie". Za pomocą tego najnowszego "zwrotu twórczego" ubija pan Dühring jednym strzałem dwa zające. Po pierwsze, oszczędza sobie trudu wyjaśnienia różnych dotychczasowych form podziału, ich różnic i przyczyn: wszystkie bowiem są do niczego, opierają się na ucisku, na przemocy. O tym wypadnie nam niebawem pomówić. Po wtóre, przenosi w ten sposób całą teorię podziału z dziedziny ekonomii w dziedzinę moralności i prawa, to znaczy z dziedziny konkretnych faktów materialnych w dziedzinę mniej lub bardziej chwiejnych poglądów i uczuć. Dlatego nie potrzebuje już badać lub dowodzić, może swobodnie deklamować wszelakie koszałki-opałki, może wysunąć postulat, żeby podział wytworów pracy odbywał się nie stosownie do swoich rzeczywistych przyczyn, lecz stosownie do tego, co się jemu, panu Dühringowi, wydaje moralne i sprawiedliwe. Ale to, co się panu Dühringowi wydaje sprawiedliwe, nie jest bynajmniej niezmienne, a więc od rzeczywistej prawdy jest bardzo dalekie, bo, jak powiada sam pan Dühring, rzeczywiste prawdy "w ogóle nie są zmienne". W roku 1868 pan Dühring ("Losy mego memoriału społecznego itd.") twierdził, że

,,w tendencji każdej wyższej cywilizacji <<tkwi>> coraz wyraźniejsze kształtowanie się własności — i w tym, a nic w pomieszaniu praw i sfer panowania, leży istota i przyszłość nowoczesnego rozwoju".

Potem nie mógł nijak zrozumieć,

"w jaki sposób przemiana pracy najemnej w inny rodzaj zarobkowania dałaby się kiedykolwiek pogodzić z prawami natury ludzkiej i nieuniknioną z natury strukturą organizmu społecznego" 74.

A więc w roku 1868: własność prywatna i praca najemna to rzeczy przyrodniczo konieczne i dlatego sprawiedliwa w roku 187675: obie są wynikiem przemocy i "grabieży", a więc są niesprawiedliwe. Nie sposób przewidzieć, co się takiemu potężnie prącemu naprzód geniuszowi może wydać moralne i sprawiedliwe za kilka lat. Toteż z pewnością uczynimy lepiej, gdy traktując o podziale bogactw będziemy się trzymali rzeczywistych, obiektywnych praw ekonomicznych, a nie chwilowego, zmiennego, subiektywnego wyobrażenia pana Dühringa o prawie i bezprawiu.

Gdyby jedyną rękojmią zmiany obecnego sposobu podziału wytworów pracy z jego rażącymi przeciwieństwami nędzy i obfitości, głodu i zbytku była świadomość, że ten sposób podziału jest niesprawiedliwy i że prawo musi przecież w końcu zwyciężyć, źle stałaby nasza sprawa i długo moglibyśmy czekać. Już średniowieczni mistycy, którzy marzyli o rychłym nadejściu tysiącletniego królestwa, zdawali sobie sprawę z niesprawiedliwości przeciwieństw klasowych. U progu historii nowożytnej, trzysta pięćdziesiąt lat temu, wołał o tym wielkim głosem Tomasz Munzer. To samo wołanie rozbrzmiewa, w rewolucjach burżuazyjnych w Anglii i we Francji. Rozbrzmiewa - i milknie. A teraz to samo wołanie o zniesienie przeciwieństw i różnic klasowych, na które do roku 1830 masy pracujące i cierpiące pozostawały obojętne, znajduje echo u wielu milionów, ogarnia kraj za krajem, i to w tej samej kolejności, z tą samą intensywnością, z jaką się w poszczególnych krajach rozwija wielki przemysł; w ciągu jednego pokolenia wołanie to urosło do potęgi mogącej stawić czoło wszystkim mocom zjednoczonym przeciw niemu i mieć pewność bliskiego zwycięstwa. Dzięki czemu tak się dzieje? Dzięki temu, że nowoczesny wielki przemysł zrodził proletariat, klasę, która po raz pierwszy w dziejach może wysunąć postulat zniesienia nie takiej czy innej poszczególnej organizacji klasowej, nie takiego czy innego poszczególnego przywileju klasowego, lecz zniesienia klas w ogóle; i która znalazła się w takiej sytuacji, że musi ten postulat urzeczywistnić, bo inaczej grozi jej stoczenie się do poziomu chińskich kulisów. I dzięki temu, że tenże wielki przemysł zrodził w postaci burżuazji klasę, która posiada monopol na wszystkie narzędzia produkcji i środki utrzymania, ale która w każdym okresie spekulacji i w każdym następującym potem krachu wykazuje, że stała się niezdolna do dalszego panowania nad siłami wytwórczymi, co przerosły jej władzę; klasę, pod której kierownictwem społeczeństwo pędzi ku katastrofie jak lokomotywa, kiedy maszynista nie ma siły otworzyć zatrzaśniętej klapy bezpieczeństwa. Innymi słowy: dzięki temu, że zarówno siły wytwórcze zrodzone przez nowoczesny kapitalistyczny sposób produkcji, jak i stworzony przez nią system podziału dóbr popadły w rażącą sprzeczność z tym sposobem produkcji, sprzeczność tak nabrzmiałą, że musi nastąpić w sposobie produkcji i podziału przewrót, który usunie wszelkie różnice klasowe, jeżeli całe nowoczesne społeczeństwo nie ma ulec zagładzie. Na tym namacalnym, materialnym fakcie, który z nieodpartą koniecznością narzuca się w mniej lub bardziej wyraźnej formie umysłom wyzyskiwanych proletariuszy - na nim, a nie na wyobrażeniach tego czy innego mola książkowego o prawie i bezprawiu, opiera nowoczesny socjalizm pewność swego zwycięstwa.

II. Teoria przemocy

"Stosunek ogólnej polityki do form prawa gospodarczego jest w moim systemie tak stanowczo, a zarazem tak swoiście określony, że nie będzie chyba zbędne specjalne zwrócenie na to uwagi celem ułatwienia studiów. Ukształtowanie stosunków politycznych to sprawa historycznie podstawowa, a zależności gospodarcze to tylko następstwa czy szczególne przypadki, a zatem zawsze fakty drugorzędne. Niektóre nowsze systemy socjalistyczne przyjmują za zasadę przewodnią rzucające się w oczy pozory zupełnie odwrotnego stosunku; w takim ujęciu ze stosunków gospodarczych niejako wyrastają zależności polityczne. Otóż te drugorzędne następstwa jako takie niewątpliwie istnieją i są dziś najbardziej wyczuwalne; ale czynnika pierwotnego szukać należy w bezpośrednie) przemocy politycznej, a nie dopiero w pośredniej sile ekonomicznej".

To samo mówi pan Dühring w innym miejscu, gdzie

"wychodzi z założenia, że stosunki polityczne są decydującą przyczyną sytuacji gospodarczej, że odwrotny stosunek stanowi tylko oddziaływanie zwrotne drugiego rzędu... dopóki ktoś nie weźmie ukształtowania politycznego jako takiego za punkt wyjścia, lecz je traktuje wyłącznie jako środek dla napychania brzucha, tak długo będzie po trochu ukrytym reakcjonistą, niezależnie od tego, jak bardzo chciałby uchodzić za radykalnego socjalistę i rewolucjonistę".

Oto teoria pana Dühringa. Tak tu, jak i w wielu innych miejscach zostaje ona po prostu obwieszczona, można by rzec - zadekretowana. W całych trzech grubych tomach nie ma nawet śladu próby przeprowadzenia dowodu lub odparcia poglądu przeciwnego. Gdyby nawet dowody były tanie jak barszcz, pan Dühring nie dałby nam żadnych dowodów. Rzecz jest już przecież dowiedziona za pomocą słynnego grzechu pierworodnego, który popełnił Robinson zniewalając Piętaszka. Był to akt przemocy, a więc akt polityczny. A skoro to zniewolenie stanowi punkt wyjścia i podstawowy fakt całej dotychczasowej historii, której zaszczepiło pierworodny grzech niesprawiedliwości tak mocno, że i w późniejszych okresach niesprawiedliwość ta została tylko złagodzona i "zamieniona w bardziej pośrednie ekonomiczne formy zależności"; skoro na tym pierwotnym zniewoleniu opiera się cała obowiązująca dotąd "własność zrodzona z przemocy", to wszystkie zjawiska ekonomiczne można, rzecz jasna, wytłumaczyć przyczynami politycznymi, mianowicie przemocą. A ten, któremu ta argumentacja nie wystarcza, jest ukrytym reakcjonistą.

Zauważmy przede wszystkim, że trzeba być aż tak zakochanym w sobie jak pan Dühring, żeby pogląd ten uważać za "tak swoisty", jakim bynajmniej nie jest. Przekonanie, że w historii rozstrzygające są wielkie akcje polityczne i państwowe, jest równie stare jak samo dziejopisarstwo i stanowi główną przyczynę tego, że do naszych czasów tak mało przechowało się danych o rozwoju, który odbywa się. w ciszy, za kulisami tych hałaśliwych występów, i naprawdę posuwa narody naprzód. Przekonanie to panowało w całym minionym pojmowaniu historii i otrzymało pierwszy cios dopiero ze strony francuskich historyków burżuazyjnych okresu Restauracji76; "swoiste" u pana Dühringa jest jedynie to, że on znowu nic o tym wszystkim nie wie.

Dalej: przyjmijmy na chwilę, że pan Dühring ma rację, twierdząc, iż całą dotychczasową historię można sprowadzić do zniewolenia człowieka przez człowieka; ale przez to wcale jeszcze nie dochodzimy do sedna rzeczy, bo od razu powstaje pytanie: z jakiego powodu Robinson zniewolił Piętaszka? Dla samej przyjemności? Bynajmniej. Przecież Piętaszek "jako niewolnik lub zwykłe narzędzie został zmuszony do służby gospodarczej i jest utrzymywany również tylko jako narzędzie". Robinson po to tylko zniewolił Piętaszka, żeby Piętaszek pracował na korzyść Robinsona. A jak może Robinson wyciągnąć dla siebie korzyść z pracy Piętaszka? Tylko dzięki temu, że Piętaszek pracą swą wytwarza więcej środków utrzymania, niż musi mu dać Robinson, żeby tamten zachował zdolność do pracy. A więc wbrew wyraźnemu przepisowi pana Dühringa Robinson nie wziął powstałego w rezultacie zniewolenia Piętaszka "ukształtowania politycznego jako takiego za punkt wyjścia, lecz potraktował je wyłącznie jako środek dla napychania brzucha" - i niech się teraz sam martwi o to, jak dojść do ładu ze swoim panem i mistrzem Dühringiem.

Tak oto dziecinny przykład, który pan Dühring specjalnie wymyślił, żeby dowieść, że przemoc ta jest sprawą "historycznie podstawową", dowodzi, że przemoc to tylko środek, a celem jest korzyść ekonomiczna. O ile bardziej "podstawowy" jest cel niż środek zastosowany w celu jego osiągnięcia, o tyle bardziej podstawowa jest w historii ekonomiczna strona stosunku w porównaniu z jego stroną polityczną. Przytoczony przykład dowodzi przeto czegoś wręcz przeciwnego temu, co ma udowodnić. Zarówno w odniesieniu do Robinsona i Piętaszka, jak i do wszystkich dotychczasowych przypadków panowania i niewoli. Ujarzmienie było zawsze, że użyjemy wytwornego wyrażenia pana Dühringa, "środkiem dla napychania brzucha" (jeżeli wziąć owo "napychanie brzucha" w najszerszym znaczeniu); nigdy i nigdzie nie było ono ukształtowaniem politycznym wprowadzonym "dla samego siebie". Trzeba być panem Dühringiem, żeby móc sobie wmówić, że podatki są w państwie tylko "drugorzędnymi następstwami" albo że dzisiejsze ugrupowanie rządzącej burżuazji i rządzonego proletariatu istnieje "samo dla siebie", nie dla "napychania brzucha" panującej burżuazji, czyli robienia zysków i gromadzenia kapitału.

Ale wróćmy do naszych dwóch mężów. Robinson "ze szpadą w ręku" czyni Piętaszka swoim niewolnikiem. Żeby jednak tego dokonać, Robinson potrzebuje jeszcze czegoś innego niż szpada. Nie każdy może posługiwać się niewolnikiem. Żeby móc zeń korzystać, trzeba mieć dwie rzeczy: po pierwsze, narzędzia i materiał do pracy dla niewolnika, po wtóre, najkonieczniejsze środki na jego utrzymanie. A więc zanim możliwe się stało niewolnictwo, musiał już być osiągnięty pewien poziom rozwoju produkcji oraz musiał się zjawić pewien stopień nierówności podziału. Jeszcze daleko wyższy wzrost produkcji, handlu i nagromadzenia bogactw potrzebny był do tego, żeby praca niewolnicza stała się sposobem produkcji panującym w całym społeczeństwie. W starodawnej pierwotnej wspólnocie ze wspólną własnością ziemi niewolnictwo albo nie występuje wcale, albo odgrywa tylko bardzo podrzędną rolę. Podobnie jest w pierwotnie chłopskim mieście Rzymie; ale kiedy Rzym stał się "miastem światowym", a italska własność ziemska coraz bardziej przechodziła w ręce nielicznej klasy bardzo bogatych właścicieli, ludność chłopska została wyparta przez ludność niewolniczą. Jeżeli w okresie wojen perskich liczba niewolników doszła w Koryncie do 460 000, a w Eginie do 470 000, tak że na jednego wolnego przypadało dziesięciu niewolników77, do tego potrzebne było jeszcze coś oprócz "przemocy", mianowicie wysoko rozwinięty przemysł artystyczny i rzemieślniczy oraz rozprzestrzeniony handel. Niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych Ameryki w daleko większym stopniu opierało się nil angielskim przemyśle bawełnianym niż na przemocy; w okolicach, gdzie nie rosła bawełna, albo w takich, które - jak stany pograniczne - nic hodowały niewolników dla stanów bawełnianych, niewolnictwo obumarło samo, bez zastosowania przemocy, po prostu dlatego, że się nie opłacało.

A więc pan Dühring nazywając dzisiejszą własność własnością opartą na przemocy i określając ją jako

"tę formę panowania, u której podstaw leży nie tylko wyłączenie bliźniego od korzystania dla egzystencji ze środków dostarczanych przez przyrodę, ale i, rzecz o wiele jeszcze ważniejsza, ujarzmienie człowieka do niewolniczej służby" -

stawia cały stosunek na głowie. Ujarzmienie człowieka do niewolniczej służby we wszystkich jej formach zakłada, że ujarzmiający dysponuje środkami pracy, za pomocą których jedynie może wykorzystać ujarzmionego; a przy niewolnictwie - że dysponuje on ponadto jeszcze środkami, za pomocą których może utrzymać niewolnika przy życiu. We wszystkich zatem wypadkach zakłada to już posiadanie pewnego, większego niż przeciętny, majątku. Jak powstał ten majątek? Rzecz jasna, że może on, ale bynajmniej nie musi, pochodzić z rabunku, czyli opierać się na przemocy. Może być zapracowany, skradziony, utargowany, wyszachrowany. Nawet musi być zapracowany, zanim będzie mógł w ogóle zostać zrabowany.

W ogóle własność prywatna bynajmniej nie zjawia się w historii jako wynik rabunku i przemocy. Przeciwnie. Istnieje już, jakkolwiek ograniczona do pewnych tylko przedmiotów, w prastarej gminie pierwotnej u wszystkich narodów cywilizowanych. Już w owej gminie, najpierw w procesie wymiany z obcymi, przybiera ona postać towaru. Im bardziej wyroby gminy przybierają formę towarową, to znaczy im mniej się ich produkuje na własny użytek producenta, a im więcej w celu wymiany, im bardziej wymiana także w łonie gminy wypiera pierwotny naturalny podział pracy, tym większa się staje nierówność majątkowa poszczególnych członków gminy, tym energiczniej rozpada się dawne wspólne władanie ziemią, tym szybciej gmina zmierza do przekształcenia się w wieś chłopów-właścicieli. Wschodni despotyzm i zmieniające się często rządy koczowniczych najeźdźców przez całe tysiąclecia nie mogły naruszyć tej starodawnej wspólnoty; krok po kroku prowadzi ją do upadku stopniowe niszczenie jej pierwotnego przemysłu domowego przez konkurencję wyrobów wielkiego przemysłu. O przemocy nie ma tam mowy, podobnie jak przy zachodzącym jeszcze teraz podziale wspólnych gruntów gminnych nad Mozelą i w Wysokim Lesie; chłopi widzą po prostu swój interes w tym, żeby wspólna własność ziemi ustąpiła miejsca własności prywatnej78. Nawet tworzenie się pierwotnej arystokracji na gruncie wspólnej własności ziemskiej, stwierdzone u Celtów, Germanów i w indyjskim Pendżabie, ma za podstawę początkowo wcale nie przemoc, lecz dobrowolność i zwyczaj. Wszędzie, gdzie wytwarza się własność prywatna, proces ten zachodzi wskutek zmienionych stosunków produkcji i wymiany, służy interesowi wzrostu produkcji i popierania handlu - a więc ma przyczyny ekonomiczne. Przemoc nie gra przy tym żadnej roli. Jest przecież jasne, że musi istnieć instytucja własności prywatnej, zanim rabuś będzie mógł przywłaszczyć sobie cudze dobro; czyli że przemoc może wprawdzie zmienić stan posiadania, ale nie może stworzyć własności prywatnej jako takiej.

Ale i "ujarzmienia człowieka do służby gospodarczej" w jego najbardziej nowoczesnej formie, w formie pracy najemnej, nie trzeba wcale tłumaczyć sobie ani przemocą, ani własnością opartą na przemocy. Wspominaliśmy już, jaką rolę w rozkładzie starodawnej wspólnoty, a więc w bezpośrednim czy pośrednim upowszechnianiu własności prywatnej, odgrywa przemiana wytworów pracy w towary, wytwarzanie produktów nie dla własnego spożycia, lecz dla wymiany. Otóż Marks w "Kapitale" wykazał jak na dłoni - co pan Dühring w przezorności swojej skrupulatnie przemilcza - że na pewnym stopniu rozwoju produkcja towarowa przeobraża się w produkcję kapitalistyczną i że na tym szczeblu "oparte na produkcji towarowej i na cyrkulacji towarów prawo zawłaszczania, czyli prawo własności prywatnej, przeistacza się dzięki swej własnej, wewnętrznej, nieuchronnej dialektyce w swe bezpośrednie przeciwieństwo. Wymiana ekwiwalentów, która występowała jako czynność pierwotna, uległa takiemu spaczeniu, iż pozostaje jedynie pozór wymiany, gdyż po pierwsze część kapitału wymieniona na siłę roboczą samu jest tylko częścią produktu cudzej pracy przywłaszczonego sobie bez uiszczenia ekwiwalentu, po wtóre zaś musi ona być nie tylko odtworzona przez swego wytwórcę, robotnika, lecz odtworzona z nową nadwyżką... Pierwotnie zdawało nam się, że prawo własności opiera się na własnej pracy... Obecnie" (przy końcu rozwoju pokazanego przez Marksa) "własność występuje po stronie kapitalisty jako prawo do przywłaszczania sobie cudzej nieopłaconej pracy lub jej produktu, po stronie zaś robotnika - jako niemożność przywłaszczania sobie swego własnego produktu. Oddzielenie własności od pracy staje się koniecznym następstwem prawa, które pozornie miało za przesłankę ich tożsamość"78a. Innymi słowy: jeżeli nawet wykluczymy możliwość jakiejkolwiek grabieży, jakiegokolwiek aktu przemocy i jakiegokolwiek oszustwa, jeżeli przyjmiemy, że cała własność prywatna opiera się pierwotnie na własnej pracy posiadacza i że w całym dalszym przebiegu wymieniane są tylko równe wartości na równe wartości — nieuchronnie dojdziemy w dalszym rozwoju produkcji i wymiany do obecnego kapitalistycznego sposobu produkcji, do zmonopolizowania środków produkcji i środków utrzymania w ręku jednej nielicznej klasy, do zepchnięcia drugiej, olbrzymią większość stanowiącej klasy na poziom pozbawionych własności proletariuszy, do periodycznie po sobie następujących okresów spekulacyjnej produkcji i kryzysów handlowych, do całej dzisiejszej anarchii w produkcji. Cały ten proces wyjaśniony został przyczynami czysto ekonomicznymi; ani razu nie trzeba było zakładać rabunku, przemocy, państwa czy jakiejś innej ingerencji politycznej. "Własność oparta na przemocy" okazuje się także w tym wypadku tylko reklamiarskim frazesem, który ma ukryć brak zrozumienia rzeczywistego przebiegu rzeczy.

Przebieg ten, wyrażony historycznie, stanowi historię rozwoju burżuazji. Jeżeli "stosunki polityczne są decydującą przyczyną stanu gospodarczego", to nowoczesna burżuazja nie musiałaby rozwinąć się w walce z feudalizmem, lecz byłaby jego dobrowolnie zrodzonym umiłowanym dziecięciem. Każdy wie, że było wręcz przeciwnie. Początkowo jako stan uciśniony, zobowiązany do płacenia czynszów panującej szlachcie feudalnej, rekrutujący się z różnego rodzaju poddanych i niewolnych, zdobywało mieszczaństwo w ustawicznej walce ze szlachtą jedną pozycję za drugą i w końcu w najbardziej rozwiniętych krajach przejęło jej władzę; we Francji przez bezpośrednie obalenie szlachty, w Anglii przez to, że stopniowo ją zmieszczaniło i wchłonęło, czyniąc z niej swą ozdobną kopułę. W jaki sposób mieszczaństwo tego dokonało? Wyłącznie przez zmianę "stanu gospodarczego", za którą prędzej czy później poszła dobrowolna lub wywalczona zmiana stosunków politycznych. Walka burżuazji z feudalną szlachtą to walka miasta z wsią, przemysłu z własnością ziemską, gospodarki pieniężnej z gospodarką naturalną. A rozstrzygającym w tej walce orężem mieszczan były ich środki ekonomiczne, ustawicznie wzmacniane przez rozwój najpierw rzemieślniczego, później przechodzącego w manufakturę przemysłu i rozprzestrzenianie się handlu. Przez cały czas tej walki władza polityczna była po stronie szlachty, z wyjątkiem jednego okresu, kiedy to władza królewska użyła mieszczaństwa przeciw szlachcie, żeby jeden stan trzymać w szachu przy pomocy drugiego; ale z chwilą gdy mieszczaństwo - politycznie wciąż jeszcze bezsilne - dzięki wzrostowi swej siły ekonomicznej zaczęło się stawać niebezpieczne, władza królewska na powrót sprzymierzyła się ze szlachtą i przez to wywołała, najpierw w Anglii, potem we Francji, rewolucję mieszczaństwa. "Stosunki polityczne" we Francji pozostały nie zmienione, gdy jej "stan gospodarczy" już z nich wyrósł. Politycznie - szlachta była wszystkim, mieszczanie niczym; społecznie - mieszczanin był teraz najważniejszą klasą w państwie, podczas gdy szlachta utraciła wszystkie swe funkcje społeczne i tylko inkasowała opłatę za te wygasłe funkcje w postaci swych dochodów. Nie dość na tym: cała produkcja mieszczaństwa pozostawała wtłoczona w feudalne formy polityczne średniowiecza, z których produkcja ta - nie tylko manufaktura, ale nawet rzemiosło - dawno już wyrosła; pozostała wtłoczona we wszystkie owe tysiączne przywileje cechowe, lokalne i prowincjonalne rogatki celne, które się stały tylko utrudnieniami i pętami dla produkcji. Rewolucja mieszczaństwa położyła temu kres. Ale nie przez to, że zgodnie z zasadą pana Dühringa przystosowało ono stan gospodarczy do stosunków politycznych - właśnie tego przez lata całe na próżno usiłowała dokonać szlachta i władza królewska - ale przeciwnie, w ten sposób, że odrzuciło stare, zbutwiałe rupiecie polityczne, tworząc takie stosunki polityczne, w których mógł istnieć i rozwijać się nowy "stan gospodarczy". I w tej sprzyjającej atmosferze politycznej i prawnej burżuazja rozwinęła się wspaniale, tak wspaniale, że niedaleko już jej do pozycji, jaką w roku 1789 zajmowała szlachta: coraz bardziej staje się nie tylko zbędna, ale i szkodliwa społecznie; coraz bardziej usuwa się z działalności produkcyjnej i coraz bardziej, jak swego czasu szlachta, staje się klasą, która tylko inkasuje dochody; a tego przewrotu we własnej sytuacji i dzieła stworzenia nowej klasy, proletariatu, dokonała na drodze czysto ekonomicznej, bez jakichkolwiek sztuk magicznych z przemocą. Co więcej. Nie pragnęła ona bynajmniej takiego wyniku własnego postępowania - przeciwnie, wynik ten z nieodpartą siłą utorował sobie drogę wbrew jej woli, wbrew jej zamierzeniom; jej własne siły wytwórcze przerosły jej kierownictwo i jakby z przyrodniczą koniecznością pchają całe społeczeństwo burżuazyjna do zagłady lub do przeobrażenia. I jeżeli burżua odwołują się dziś do przemocy, żeby załamujący się "stan gospodarczy" ocalić przed runięciem, to dają tym tylko dowód, że ulegają temu samemu, co pan Dühring, złudzeniu, jakoby "stosunki polityczne były decydującą przyczyną stanu gospodarczego"; że zupełnie tak samo jak pan Dühring wyobrażają sobie, iż mogliby za pomocą "czynnika pierwotnego", przez "bezpośrednio polityczną przemoc" zmienić owe "drugorzędne fakty" - stan gospodarczy i jego nieodwracalny rozwój, czyli armatami Kruppa i karabinami Mausera wystrzelić ze świata ekonomiczne następstwa maszyny parowej i poruszanej przez nią nowoczesnej maszynerii, ekonomiczne skutki handlu światowego oraz obecnego rozwoju banków i kredytu.

III. Teoria przemocy (Ciąg dalszy)

Przyjrzyjmy się jednak nieco bliżej tej wszechpotężnej "przemocy pana Dühringa. Robinson "ze szpadą w ręku" zniewala Piętaszka. Skąd wziął szpadę? Nawet na baśniowych wyspach z robinsonad szpady, jak dotąd, nie rosną na drzewach, przeto pan Dühring jest nam winien odpowiedź na to pytanie. Zakładając, że Robinson mógł sobie sprawić szpadę, możemy też przyjąć, że pewnego pięknego poranku Piętaszek ukazuje się z naładowanym rewolwerom w ręku, a wtedy cały stosunek "przemocy" zostaje (odwrócony: Piętaszek komenderuje, a Robinson musi harować. Niech nam czytelnik wybaczy, że tak konsekwentnie wracamy do historii o Robinsonie i Piętaszku, której właściwe miejsce jest w lekturze dziecięcej, a nie w nauce, ale cóż jesteśmy winni? Musimy sumiennie stosować aksjomatyczną metodę pana Dühringa i nie nasza to wina, że wciąż poruszamy się przy tym na terenie czystej dziecinady. A więc rewolwer zwycięża szpadę, w związku z czym nawet najbardziej zdziecinniały aksjomatyk zrozumie, że przemoc nie jest zwykłym aktem woli i że do urzeczywistnienia jej potrzebne są nader realne warunki, mianowicie narzędzia, z których doskonalsze zwycięża mniej doskonałe; że, dalej, narzędzia te muszą być wyprodukowane, co oznacza zarazem, że producent doskonalszych narzędzi przemocy, vulgo broni, zwycięża producenta narzędzi mniej doskonałych, czyli że, krótko mówiąc, zwycięstwo przemocy zależy od produkcji broni, a ta znowu od produkcji w ogóle, a więc - od "siły ekonomicznej", od "stanu gospodarczego", od środków materialnych, jakimi rozporządza przemoc.

Przemoc - to w dzisiejszych czasach armia i flota wojenna, które, co wszyscy na swoje nieszczęście wiemy, kosztują "diablo dużo pieniędzy". Przemoc nie potrafi jednak robić pieniędzy, potrafi co najwyżej zabierać już zrobione, ale i to nie na wiele się zda, o czym również ku własnej szkodzie dowiedzieliśmy się w związku z francuskimi miliardami79. Ostatecznie więc pieniądz musi być jednak dostarczony za pośrednictwem produkcji ekonomicznej; a więc znowu przemoc zależy od stanu gospodarczego, który dostarcza jej środków do uzbrojenia się i zachowania jej narzędzi. Ale mało tego. Nic bardziej nie zależy od przesłanek ekonomicznych, jak właśnie armia i flota. Uzbrojenie, skład, organizacja, taktyka i strategia zawsze zależą przede wszystkim od poziomu produkcji i stanu komunikacji. Czynnikami przemian są tu nie "swobodne twory rozumu" genialnych wodzów, lecz wynalazki udoskonalające broń i zmiany materiału żołnierskiego; wpływ genialnych wodzów ogranicza się w najlepszym wypadku do przystosowania sposobu walki do nowej broni i do nowych wojowników79a.

Z początkiem wieku XIV proch strzelniczy przeszedł od Arabów do Europy zachodniej i - o czym wie każdy uczeń szkolny - wywołał przewrót w całym sposobie prowadzenia wojny. Ale wprowadzenie prochu strzelniczego i broni palnej nie było bynajmniej aktem przemocy, lecz oznaczało postęp przemysłowy, a więc gospodarczy. Przemysł pozostaje przemysłem, niezależnie od tego, czy służy do wytwarzania czy do niszczenia przedmiotów. A wprowadzenie broni palnej zrewolucjonizowało nie tylko sam sposób prowadzenia wojny, ale także polityczne stosunki dominacji i poddaństwa. Uzyskanie prochu i broni palnej wymagało przemysłu i pieniędzy, a jedno i drugie posiadali mieszczanie. Dlatego broń palna była od samego początku bronią miast i wznoszącej się w oparciu o miasta monarchii - przeciw feudalnej szlachcie. Nieprzystępne dotąd kamienne mury zamków szlacheckich przegrały w konkurencji z armatami mieszczan, kule z mieszczańskich rusznic przebijały rycerskie pancerze. Wraz z ciężkozbrojną jazdą szlachecką załamało się też panowanie szlachty: w miarę rozwoju mieszczaństwa piechota i artyleria coraz bardziej stawały się decydującymi rodzajami wojsk; na skutek zastosowania artylerii rzemiosło wojenne musiało wzbogacić się o nową, całkowicie przemysłową gałąź: sztukę saperską.

Rozwój broni palnej odbywał się bardzo powoli. Działa były nadal bardzo ciężkie, a strzelby mimo wielu poszczególnych udoskonaleń - prymitywne. Minęło z górą trzysta lat, zanim powstał karabin nadający się do uzbrojenia całej piechoty. Dopiero w początkach wieku XVIII karabin skałkowy z bagnetem ostatecznie wyparł z uzbrojenia piechoty pikę. Ówczesna piechota składała się z żołnierzy dobrze ćwiczonych, ale zupełnie niepewnych, pałką tylko trzymanych w ryzach, rekrutowanych przez władców z najbardziej wykolejonych elementów społeczeństwa, często z przymusowo wcielanych jeńców nieprzyjacielskich, a jedyną formą walki, w której tacy żołnierze mogli zastosować nowy karabin, była taktyka linearna, która osiągnęła szczyt swego rozwoju za Fryderyka II. Cała piechota armii uszykowana w trzy linie, tworząca bardzo długi, wewnątrz pusty czworobok, poruszała się w szyku bojowym tylko jako całość; co najwyżej jedno skrzydło mogło trochę się wysunąć naprzód lub pozostać w tyle. Ta nieporadna masa poruszała się porządnie tylko w terenie zupełnie równym, a i to bardzo wolno (siedemdziesiąt pięć kroków na minutę); zmiana szyku bojowego podczas bitwy była niemożliwa i z chwilą gdy piechota znalazła się w ogniu, o zwycięstwie lub klęsce decydowało w krótkim czasie jedno uderzenie.

Przeciw tym nieporadnym liniom wystąpiły w amerykańskiej wojnie o niepodległość oddziały powstańcze, które nie znały wprawdzie musztry, ale za to tym lepiej umiały strzelać ze swych gwintowanych strzelb, walczyły o swoje najżywotniejsze interesy i dlatego nie dezerterowały, tak jak wojska najemne, i nie chciały robić Anglikom przyjemności i występować przeciw nim również w linii i na otwartej równinie, lecz działały w luźnych, szybko się poruszających grupach strzeleckich i pod osłoną lasów. Linia była tu bezsilna i musiała ulec niewidzialnemu i nieosiągalnemu przeciwnikowi. I znowu wskutek zmiany materiału żołnierskiego wynaleziony został nowy sposób walki - tyraliera.

To, co zaczęła rewolucja amerykańska, dokończyła francuska, także w dziedzinie wojskowej. Ona także mogła przeciwstawić dobrze wyszkolonym wojskom najemnym koalicji tylko słabo wyćwiczone, ale za to liczebnie wielkie masy - pospolite ruszenie całego narodu. Przy pomocy tych mas trzeba było jednak bronić Paryża, to znaczy osłaniać określony teren, co było niemożliwe bez zwycięstwa w otwartej bitwie z udziałem mas. Tu walka strzelecka w tyralierze nie wystarczała; trzeba było wynaleźć szyk nadający się także do zastosowania mas i szyk taki znaleziono w kolumnie. Szyk kolumnowy pozwalał nawet słabiej wyćwiczonym wojskom poruszać się w pełnym porządku, i to nawet z większą szybkością (sto i więcej kroków aa minutę); szyk taki umożliwiał przełamanie sztywnych form starego szyku linearnego, umożliwiał walkę w każdym, a więc nawet w najbardziej dla linii niedogodnym terenie, pozwalał grupować wojska w każdy dostosowany do okoliczności sposób i - w połączeniu z akcją rozproszonych strzelców - wstrzymywać, wiązać i osłabiać linie nieprzyjacielskie aż do chwili uderzenia w decydujący punkt oddziałami trzymanymi w rezerwie. Ten nowy sposób walki, polegający na kombinacji tyraliery z kolumną i podziale armii na samodzielne, z wszystkich rodzajów wojsk złożone dywizje względnie korpusy, sposób zarówno pod względem taktycznym, jak strategicznym w pełni wykształcony przez Napoleona, stał się więc konieczny przede wszystkim w następstwie zmian w materiale żołnierskim, spowodowanych przez Rewolucję Francuską. Poza tym jednak miał on jeszcze dwie bardzo ważne przyczyny natury technicznej: po pierwsze, skonstruowane przez Gribeauvala lżejsze lawety do dział polowych, umożliwiające im wymaganą teraz większą ruchliwość, po wtóre, wprowadzone w roku 1777 we Francji, a wzorowane na myśliwskiej fuzji wygięcie kolby, która przedtem znajdowała się bezpośrednio na przedłużeniu lufy - co umożliwiło skuteczne celowanie do pojedynczego człowieka. Gdyby nie to udoskonalenie, walka z karabinem starego typu byłaby w tyralierze niemożliwa.

Rewolucyjny system uzbrojenia całego ludu został wkrótce zastąpiony przez przymusowy pobór (z prawem zastępstwa przez wykup dla zamożnych) i w tej formie przyjęła go większość wielkich państw na kontynencie. Tylko Prusy ze swoim systemem Landwebry80 próbowały wykorzystać w szerszym zakresie siłę bojową ludu. Ponadto Prusy były pierwszym państwem, które całą swoją piechot? wyposażyło w najbardziej nowoczesną broń, karabin odtylcowy z gwintowaną lufą (udoskonalony w latach 1830-1860, zdatny do użytku bojowego karabin z gwintowaną lufą, ładowany od przodu, odegrał tylko krótkotrwałą rolę). Obu tym innowacjom zawdzięczały Prusy swoje sukcesy z roku 1866 81.

W wojnie niemiecko-francuskiej po raz pierwszy stanęły przeciw sobie dwie armie, uzbrojone w karabiny odtylcowe z gwintowaną lufą, ale obie też stosowały te same w zasadzie formy taktyczne, co w okresie starego karabinu skałkowego z gładką lufą. Tylko że Prusy aprobowały znaleźć w kolumnie kompanijnej szyk bojowy bardziej przystosowany do nowego uzbrojenia. Kiedy jednak 18 sierpnia pod Saint-Privat82 pruska gwardia próbowała na serio zastosować kolumnę kompanijną, pięć najbardziej zaangażowanych pułków straciło w ciągu niecałych dwóch godzin jedną trzecią swego stanu liczebnego (176 oficerów i 5114 szeregowych) i odtąd również kolumna kompanijną jako szyk bojowy została zaniechana, tak samo jak kolumna batalionowa i linia; porzucono wszelkie próby wystawiania jakichkolwiek zwartych oddziałów pod nieprzyjacielski ogień karabinowy. Strona niemiecka prowadziła odtąd walkę tylko takimi zwartymi oddziałami strzeleckimi, na jakie już przedtem kolumna z reguły się, rozczłonkowywała samorzutnie pod morderczym gradem kuł, co jednak dowództwo zwalczało jako nieporządek; tak samo blef, stał się w zasięgu nieprzyjacielskiego ognia karabinowego jedyną formą ruchu. I tym więc razem żołnierz okazał się mądrzejszy od oficera; on to instynktownie wynalazł jedyną formę walki, która do tej pory zdaje egzamin w ogniu broni odtylcowej, i zwycięsko ją przeforsował wbrew oporowi dowództwa.

Wojna niemiecko-francuska przyniosła zmianę o zupełnie innym znaczeniu niż wszystkie poprzednie. Po pierwsze, broń została tak udoskonalona, że nie jest już możliwy nowy postęp, który by miał jakiś rewolucjonizujący wpływ. Gdy się ma armaty, z których można trafić w batalion, jeżeli tylko jest on widoczny dla oka, i karabiny mogące w tych samych warunkach trafić w pojedynczego człowieka, karabiny, których ładowanie pochłania mniej czasu niż celowanie, to wszystkie dalsze postępy są już dla wojny polowej mniej lub bardziej obojętne. W zasadzie więc okres rozwoju jest od tej strony zakończony. Po wtóre, wojna ta zmusiła wszystkie mocarstwa kontynentalne do zaprowadzenia u siebie wzmocnionego pruskiego systemu Landwehry, a tym samym ciężaru, pod którym w ciągu niewielu lat muszą się załamać. Armia stała się głównym celem państwa, stała się celem samym w sobie; narody istnieją tylko po to, żeby dostarczać i żywić żołnierzy. Militaryzm rządzi Europą i pożera ją. Ale militaryzm ten niesie też w sobie zarodek własnej zagłady. Rywalizacja między poszczególnymi państwami powoduje, że muszą one z roku na rok łożyć coraz więcej pieniędzy na armię, flotę, armaty itd., a więc coraz bardziej przyśpieszać krach finansowy; z drugiej strony każe im coraz poważniej traktować powszechny obowiązek służby wojskowej, a tym samym zapoznawać cały lud z użyciem broni, a więc czynić go zdolnym do przeprowadzenia siłą w pewnym momencie swojej woli wbrew komenderującej zwierzchności wojskowej. A moment ten nastąpi wtedy, gdy masy ludowe - robotnicy wiejscy i miejscy oraz chłopi - będą miały wolę. W takim momencie armia monarsza staje się armią ludową; machina odmawia posłuszeństwa, militaryzm upada mocą dialektyki własnego rozwoju. Czego nie potrafiła dokonać demokracja burżuazyjna w roku 1848 właśnie dlatego, że była burżuazyjna, a nie proletariacka, mianowicie dać masom pracującym woli, której treść odpowiadałaby ich pozycji klasowej - tego socjalizm dokona niezawodnie. To zaś oznacza rozsadzenie militaryzmu, a z nim wszystkich stałych armii, od wewnątrz.

Oto jest jeden morał wyłożonej przez nas historii nowoczesnej piechoty. Morał drugi, który prowadzi nas z powrotem do pana Dühringa, tkwi w tym, że cała organizacja i sposób walki wojsk, a tym samym zwycięstwo i klęska, zależą — jak się okazuje - od warunków materialnych, to znaczy ekonomicznych; od materiału ludzkiego i od uzbrojenia, czyli od jakości i ilości ludzi oraz od techniki. Tylko naród myśliwski, jak Amerykanie, mógł wynaleźć tyralierę - a myśliwymi byli oni z przyczyn czysto ekonomicznych, podobnie jak z przyczyn czysto ekonomicznych ci sami Jankesi ze starych stanów zamienili się dziś w chłopów, przemysłowców, żeglarzy i kupców, którzy nie chodzą już tyralierą po dziewiczych lasach, ale za to tym sprawniej poruszają się, na polu spekulacji, gdzie też osiągnęli doskonałe wyniki w masowo uprawianych operacjach finansowych. - Tylko taka rewolucja jak francuska, która wyzwoliła ekonomicznie mieszczanina, a zwłaszcza chłopa, mogła wynaleźć armie filmowe i jednocześnie nowe, elastyczne formy taktyczne, o które rozbiły się stare sztywne linie - wojskowy odpowiednik bronionego przez nie absolutyzmu. A to, jak postępy techniki, gdy tylko dały się zastosować i zostały zastosowane w wojsku, natychmiast, siłą niemal i nader często wbrew woli dowództwa, narzucały zmianę, a nawet przewrót w sposobie wojowania - widzieliśmy we wszystkich przytoczonych przykładach. O tym, jak bardzo sposób prowadzenia wojny zależy ponadto od zdolności produkcyjnej i środków komunikacyjnych własnego zaplecza, jak również terenu wojny, może dziś poinformować pana Dühringa nawet gorliwy podoficer. Krótko mówiąc, wszędzie i zawsze warunki ekonomiczne i środki siły ekonomicznej są tym czynnikiem, który umożliwia zwycięstwo "przemocy" i bez którego przestaje ona być przemocą; kto by zaś, zgodnie z duhringowskimi metodami, chciał zreformować sztukę wojenną z przeciwnego punktu widzenia, mógłby zebrać tylko cięgi82a.

Jeżeli przejdziemy z lądu na morze, ujrzymy w ostatnich tylko dwudziestu latach przewrót jeszcze głębszy. Okręty wojenne podczas wojny krymskiej84 były drewniane, dwu- lub trzypokładowe, wyposażone w 60 do 100 armat, poruszane jeszcze przeważnie żaglami, a tylko pomocniczo używające słabej maszyny parowej. Okręt taki posiadał głównie działa 32-funtowe, których lufy ważyły po 50 cetnarów; poza tym miał tylko kilka 68-funtówek o wadze 95 cetnarów. Pod koniec wojny wystąpiły pływające baterie opancerzone żelazem, ociężałe, prawie nieruchome, ale nienaruszalne dla ówczesnych dział potwory. Niebawem także okrętom wojennym dano żelazne opancerzenie, początkowo jeszcze cienkie - czterocalowa płyta żelazna, uchodziła już za niezwykle ciężki pancerz. Ale postępy artylerii rychło prześcignęły opancerzenie; na każdą kolejno stosowaną grubość pancerza znajdowało się nowe, cięższe działo, którego pocisk z łatwością przebijał pancerz. Tak więc, z jednej strony, mamy już teraz pancerz grubości dziesięciu, dwunastu, czternastu, dwudziestu czterech cali (Włochy zamierzają zbudować okręt o pancerzu grubości trzech stóp); a z drugiej - gwintowane działa wagi 25, 35, 80, a nawet 100 ton (20 cetnarów), które wyrzucają na niebywałe dawniej odległości pociski o wadze 300, 400, 1700, a nawet 2000 funtów. Dzisiejszy okręt wojenny to olbrzymi pancerny parowiec śrubowy o wyporności 8000 do 9000 ton i mocy 6000 do 8000 koni mechanicznych, z wieżami obrotowymi i czterema, czy nawet sześcioma ciężkimi działami oraz z umieszczonym pod powierzchnią wody rodzajem taranu do przedziurawiania nieprzyjacielskich okrętów; jest to jedna olbrzymia machina, nil której para służy nie tylko do szybkiego poruszania nie naprzód, lecz także porusza ster, opuszcza i podnosi kotwicę, obraca wieże, nastawia i ładuje działa, wypompowuje wodę, wciąga i spuszcza łodzie - które też częściowo poruszane są parą - itd. A przy tym wyścigowi między opancerzeniem a skutecznością dział tak daleko jeszcze do końca, że dzisiaj okręt - jeszcze zanim go spuszczono na wodę - prawie zawsze nie odpowiada już wymaganiom, jest przestarzały. Nowoczesny okręt wojenny jest nie tylko wytworem, ale i reprezentantem nowoczesnego wielkiego przemysłu, pływającą fabryką - tylko że produkująca głównie marnotrawstwo. Kraj, w którym wielki przemysł jest najbardziej rozwinięty, posiada niemal że monopol na budowę takich okrętów. Wszystkie pancerniki tureckie, prawie wszystkie rosyjskie i w większości niemieckie - zostały zbudowane w Anglii; płyty pancerne, które są coś warte, wyrabia się niemal wyłącznie w Sheffieldzie; z trzech fabryk metalurgicznych w Europie, które są w stanie dostarczać najcięższych dział, dwie posiada Anglia (Woolwich i Elswick), a trzecią Niemcy (Krupp). Tu widać w sposób najbardziej wyraźny, jak "bezpośrednia przemoc polityczna", która zdaniem pana Dühringa stanowi "decydującą przyczynę stanu gospodarczego", jest, na przekór temu, całkowicie od stanu gospodarczego zależna; jak dalece nie tylko wytwarzanie, ale nawet obsługa narzędzia przemocy na morzu, okrętu wojennego, sama stała się gałęzią nowoczesnego wielkiego przemysłu. A to, że się tak stało, nikomu nie sprawia większej przykrości niż właśnie przemocy, państwu, które za jeden okręt płaci dziś tyle, co dawniej za całą niewielką flotę, które w dodatku musi patrzeć na to, jak te drogie okręty, zanim jeszcze zostaną spuszczone ma wodę, już są przestarzałe, a więc zdeprecjonowane - i które na pewno nic mniej niż pan Dühring martwi się faktem, że przedstawiciel "stanu gospodarczego", inżynier, jest dziś na pokładzie o wiele ważniejszy niż przedstawiciel "bezpośredniej przemocy", kapitan. Za to my nic mamy absolutnie powodu do irytacji, gdy widzimy, jak w tym współzawodnictwie między pancerzem a działem okręt wojenny zostaje doprowadzony do szczytu doskonałości, która go czyni równie kosztownym, co niezdatnym do zastosowania w wojnie84a - jak w związku z tym owo współzawodnictwo, także w dziedzinie wojny morskiej, ukazuje owe wewnętrzne, dialektyczne prawa ruchu, zgodnie z którymi militaryzm, jak każde inne zjawisko historyczne, ginie pod wpływem następstw własnego rozwoju.

A więc i tu widać jasno jak w południe fałszywość twierdzenia, że "czynnika pierwotnego należy szukać w bezpośredniej przemocy politycznej, a nie dopiero w pośredniej sile ekonomicznej". Przeciwnie. Cóż okazuje się właśnie "czynnikiem pierwotnym" samej przemocy? Silą ekonomiczna, dysponowanie środkami potęgi wielkiego przemysłu. Przemoc polityczna na morzu, która się opiera na nowoczesnych okrętach wojennych, nie działa bynajmniej "bezpośrednio", jest właśnie pośrednim następstwem siły ekonomicznej, wysokiego udoskonalenia metalurgii, posiadania sprawnych techników i wydajnych kopalń węgla.

A zresztą - po co to wszystko? Wystarczy w najbliższej wojnie morskiej oddać naczelne dowództwo panu Dühringowi, a zniszczy on wszystkie ujarzmione przez stan gospodarczy floty wojenne bez torped i innych sztuczek, za samym pośrednictwem swojej "bezpośredniej przemocy".

IV. Teoria przemocy (Dokończenie)

"Bardzo ważną okoliczność stanowi to, że faktycznie zapanowanie nad przyrodą odbywało się w ogóle (!) dopiero poprzez zapanowanie nad człowiekiem" (zapanowanie odbywało się!). "Zagospodarowywanie własności ziemskiej na większych połaciach nigdy i nigdzie nie odbywało się bez uprzedniego ujarzmienia człowieka do jakiejś służby niewolniczej czy pańszczyźnianej. Przesłanką ustanowienia ekonomicznego panowania nad rzeczami było polityczne, społeczne i ekonomiczne panowanie człowieka nad człowiekiem. Jakie można by sobie wyobrazić wielkiego właściciela ziemskiego bez jego panowania nad niewolnikami, poddanymi albo pośrednio niewolnymi? Cóż mogła znaczyć, co znaczyła dla uprawy ziemi w szerszym zakresie siła jednostki, wspierana co najwyżej pomocą członków rodziny? Wyzyskiwanie ziemi, czy też ekonomiczne panowanie nad nią w zakresie przekraczającym naturalne siły jednostki, było w dotychczasowej historii możliwe tylko dzięki temu, że przed ugruntowaniem panowania nad ziemią lub jednocześnie z nim dokonane zostało odpowiednie ujarzmienie człowieka. W późniejszych okresach rozwoju ujarzmienie to uległo złagodzeniu... obecną jego formę stanowi w wyżej cywilizowanych państwach - regulowana w mniejszym lub większym stopniu przez władzę policyjną — praca najemna. Na tej ostatniej więc upiera się praktyczna możliwość tego rodzaju dzisiejszego bogactwa, które manifestuje się w szerszym panowaniu nad ziemią i (!) w większej własności ziemskiej. Rzecz jasna, że w podobny sposób należy historycznie tłumaczyć wszystkie inne gatunki bogactwa dystrybucyjnego i że pośrednia zależność człowieka od człowieka, stanowiąca dziś zasadniczy rys najdalej pod względem ekonomicznym rozwiniętych stosunków, nic może być zrozumiana ani wyjaśniona sama ze siebie, lecz tylko jako nieco zmienione dziedzictwo wcześniejszego bezpośredniego podporządkowania i wywłaszczenia".

Tako prawi pan Dühring.

Teza: zapanowanie (człowieka) nad przyrodą zakłada uprzednie zapanowanie (człowieka) nad człowiekiem.

Dowód: zagospodarowywanie własności ziemskiej na większych połaciach nie odbywało się nigdy i nigdzie inaczej, jak przy pomocy ludzi zniewolonych.

Dowód dowodu: jak mogą istnieć wielcy właściciele ziemscy bez służby, skoro wielki właściciel ziemski ze swą rodziną tylko, bez niewolników, mógłby uprawiać tylko drobną część swojej posiadłości.

A więc: żeby dowieść, że człowiek - celem podporządkowania sobie przyrody - musiał wpierw ujarzmić człowieka, pan Dühring bez skrupułów zamienia "przyrodę" we "własność ziemską na większych połaciach", a tę własność ziemską - nie wiadomo czyją - od razu we własność wielkiego właściciela ziemskiego, który oczywiście nie może uprawiać ziemi bez służby.

Po pierwsze, "opanowywanie przyrody" i "zagospodarowywanie własności ziemskiej" to bynajmniej nie to samo. Panowanie nad przyrodą realizowane jest w przemyśle w skali zupełnie innej, bardziej gigantycznej niż w rolnictwie, które po dziś dzień musi pozwalać, żeby pogoda panowała nad nim, zamiast panować nad pogodą.

Po wtóre, jeżeli się ograniczymy do sprawy zagospodarowywania własności ziemskiej na większych połaciach, przyjdzie nam zapytać, czyja to jest własność. I w zaraniu dziejów wszystkich narodów cywilizowanych spotykamy nie "wielkiego właściciela ziemskiego" - którego nam tu pan Dühring podsuwa swoim zwykłym kuglarskim sposobem, zwanym przezeń "naturalną dialektyką" 86 - lecz gminy rodowe i wiejskie ze wspólną własnością ziemi. Od Indii aż do Irlandii zagospodarowywanie własności ziemskiej na większych połaciach wykonywane było pierwotnie przez takie gminy rodowe i wiejskie, bądź to w formie wspólnej uprawy ziemi ornej na rachunek gminy, bądź też w formie indywidualnej uprawy działek rolnych, czasowo przydzielanych rodzinom przez gminę, przy trwającym nadal wspólnym użytkowaniu lasów i pastwisk. To właśnie jest charakterystyczne dla "najwnikliwszych studiów fachowych" pana Dühringa "w dziedzinie politycznej i prawnej", że nic nie wie o tym wszystkim; że wszystkie jego dzieła tchną zupełną nieznajomością epokowych prac Maurera o ustroju pierwotnej marki87 niemieckiej, o tej podstawie całego prawa niemieckiego; że tchną zupełną nieznajomością powstałej głównie pod wpływem Maurera i wciąż jeszcze rosnącej literatury, która się zajmuje wykazywaniem wspólnego pierwotnie władania ziemią u wszystkich europejskich i azjatyckich narodów cywilizowanych oraz opisem różnych form jego istnienia i rozkładu. I jakkolwiek wielkie było nieuctwo pana Dühringa w dziedzinie prawa francuskiego i angielskiego, "nieuctwo, które w pełni zawdzięcza sobie samemu", to jeszcze większe jest ono w dziedzinie prawa niemieckiego. Człowiek, który się tak niepomiernie zżyma na ograniczony horyzont profesorów uniwersyteckich, jeszcze dziś znajduje się w dziedzinie prawa niemieckiego co najwyżej tom, gdzie ci profesorowie byli lat temu dwadzieścia.

Wyłącznie "swobodna twórczość i fantazja" pana Dühringa podsuwa mu twierdzenie, że do zagospodarowania własności ziemskiej na większych połaciach potrzebni byli właściciele ziemscy i słudzy. Na całym Wschodzie, gdzie właścicielem ziemskim jest gmina lub państwo, nie istnieje nawet określenie "właściciel ziemski", o czym pan Dühring może się poinformować u angielskich prawników, którzy w Indiach równie daremnie zadręczali się pytaniem: kto jest właścicielem ziemi? - jak nieboszczyk Henryk LXXII, książę Reuss-Greiz--Schleiz-Lobenstein-Eberswalde, pytaniem: kto jest stróżem nocnym? Dopiero Turcy zaprowadzili na Wschodzie, w krajach przez siebie podbitych, coś w rodzaju obszarniczego feudalizmu. Grecja już w okresie bohaterskim występuje na widownię dziejową z podziałem na stany, który sam jest znów oczywistym wynikiem dłuższej, nieznanej prehistorii; ale i tu na roli gospodarują przeważnie samodzielni chłopi; większe posiadłości szlachty i książąt plemiennych stanowią wyjątek i wkrótce potem znikają. W Italii ziemia została zagospodarowana głównie przez chłopów; gdy w ostatnich czasach republiki rzymskiej wielkie kompleksy majątków, latyfundia, wyparły chłopów gospodarujących na swoich działkach i zastąpiły ich niewolnikami, zastąpiły jednocześnie rolnictwo chowem bydła i - o czym wiedział już Pliniusz - zrujnowały Italię (latifundia Italiam perdidere) 88. W wiekach średnich w całej Europie panuje (zwłaszcza przy uprawianiu odłogów) gospodarka chłopska, przy czym dla rozpatrywanej tu kwestii jest rzeczą obojętną, czy i jakie daniny chłopi ci musieli uiszczać jakiemuś feudalnemu panu. Osadnicy fryzyjscy, dolnosascy, flamandzcy i dolnoreńscy, którzy brali pod uprawę wydartą Słowianom ziemię po wschodniej stronie Łaby, czynili to jako wolni chłopi, płacący niewysoki czynsz, a nie jako ludzie zmuszeni do "jakiejś służby pańszczyźnianej". - W Ameryce Północnej przeważająca część ziemi została przyswojona do rolnictwa pracą wolnych chłopów, podczas gdy wielcy właściciele ziemscy na Południu ze swoimi niewolnikami i rabunkową gospodarką wyczerpali ziemie tak, że rodziła już tylko jodły i uprawa bawełny musiała wędrować coraz bardziej na zachód. W Australii i Nowej Zelandii wszystkie próby rządu angielskiego zmierzające do sztucznego wytworzenia arystokracji ziemskiej spełzły na niczym. Kratko mówiąc, jeżeli pominiemy kolonie podzwrotnikowe, których klimat uniemożliwia Europejczykowi pracę na roli, wielki właściciel ziemski, który przy pomocy niewolników lub pańszczyźnianych chłopów opanowuje przyrodę, bierze ziemie, pod uprawę - okaże się czystym tworem fantazji. Przeciwnie. W starożytności wielki właściciel ziemski, tam gdzie się pojawia, jak na przykład w Italii, nic zamienia odłogów w grunty orne, lecz obraca ziemię, którą chłopi uczynili uprawną, w pastwisko, wyludnia i rujnuje całe kraje. Dopiero w nowszych czasach, odkąd większe zagęszczenie ludności podniosło wartość ziemi, w szczególności zaś od kiedy rozwój agronomii umożliwił lepsze wykorzystywanie także gorszych gruntów - dopiero wtedy wielka własność zaczęła brać szeroki udział w zaorywaniu odłogów i pastwisk, i to głównie przez rabowanie gruntów gminnych chłopom, zarówno w Anglii, jak w Niemczech. Ale i to nie bez rekompensaty. Na każdy akr ziemi gminnej, którą wielcy właściciele ziemscy w Anglii obrócili w grunt orny, przypadają co najmniej trzy akry uprawnej ziemi w Szkocji, które zamienili oni w pastwisko dla owiec, a w końcu nawet w zwykły rewir łowiecki do polowania na grubego zwierza.

Mamy tu do czynienia tylko z twierdzeniem pana Dühringa, że przekształcenie w pola orne większych połaci ziemi, to znaczy prawie całego obszaru uprawnego, "nigdy i nigdzie" nie dokonało się inaczej, jak za sprawą wielkich właścicieli ziemskich i ich służbą, z twierdzeniem, które, jak widzieliśmy, "ma za przesłankę" niesłychaną zaiste nieznajomość historii. Toteż nie obchodzi nas tu, w jakim stopniu w różnych czasach większe obszary ziemi ornej były już w całości lub w większej części uprawiane przez niewolników (jak w okresie rozkwitu Grecji) czy przez chłopów-poddanych (jak w pańszczyźnianych folwarkach od czasów średniowiecza), nie obchodzi nas też, jaka była funkcja społeczna wielkich właścicieli ziemskich w różnych okresach,

I ukazawszy nam ten mistrzowski wytwór fantazji, w którym nie wiadomo, co bardziej podziwiać, kuglarstwo dedukcji czy fałszowanie historii - pan Dühring woła tryumfująco:

"Rzecz jasna, że w podobny sposób należy historycznie tłumaczyć wszystkie inne gatunki bogactwa dystrybucyjnego!"

Tym samym oszczędza sobie oczywiście trudu uronienia bodaj jednego jeszcze słówka o powstaniu - na przykład - kapitału.

Jeżeli pan Dühring - mówiąc o zapanowaniu człowieka nad człowiekiem jako o wstępnym warunku zapanowania człowieka nad przyrodą - chce tylko ogólnikowo stwierdzić, że cały nasz obecny stan ekonomiczny, osiągnięty dziś stopień rozwoju rolnictwa i przemysłu, jest wynikiem historii społeczeństwa, w której na czoło wysuwają się przeciwieństwa klasowe, stosunki dominacji i poddaństwa, to mówi coś, co od wydania "Manifestu Komunistycznego" dawno już stało się komunałem. Idzie wszak właśnie o to, żeby wyjaśnić powstanie klas i stosunków dominacji, a jeżeli pan Dühring ciągle ma na to tylko jedno słowo "przemoc", to nie posuwa tym sprawy ani trochę naprzód. Już sam najprostszy fakt, że uciemiężonych i wyzyskiwanych jest we wszystkich czasach daleko więcej niż ciemiężycieli i wyzyskiwaczy, że więc rzeczywista siła jest po ich stronie, wystarczy do unaocznienia głupoty całej teorii przemocy. I nadal stoi przed nami problem wyjaśnienia stosunków panowania i poddaństwa.

Powstały one w dwojaki sposób.

Ludzie wkraczają na widownię dziejową tacy, jacy wyszli kiedyś ze świata zwierzęcego - w węższym znaczeniu: jeszcze na wpół zwierzęcy, nieokrzesani, bezsilni wobec sil przyrody, nieświadomi jeszcze swych własnych; stąd biedni jak zwierzęta i niewiele od nich produktywniejsi. Istnieje pewna równość pozycji życiowej, a o ile idzie o głowy rodzin, także pewnego rodzaju równość pozycji społecznej - brak przynajmniej klas społecznych, który utrzymuje się jeszcze w pierwotnych wspólnotach rolniczych u późniejszych narodów cywilizowanych. W każdej takiej wspólnocie istnieją od początku pewne wspólne interesy, których ochrona musi być powierzona jednostkom, jakkolwiek pod nadzorem ogółu: rozstrzyganie sporów, poskramianie wybryków jednostek przekraczających swoje uprawnienia; nadzór nad wodami, zwłaszcza w krajach gorących, wreszcie, w dziewiczym stanie stosunków społecznych, funkcje religijne. Urzędy takie spotykamy w pierwotnych wspólnotach każdego okresu, jak na przykład w najdawniejszej marce niemieckiej, a dziś jeszcze w Indiach. Rzecz jasna, są one wyposażone w pewne atrybuty władzy i stanowią zaczątek władzy państwowe), Stopniowo siły wytwórcze wzrastają; gęstsze zaludnienie stwarza w jednym miejscu wspólne, w innym sprzeczne interesy między poszczególnymi wspólnotami, których łączenie się w większe całości rodzi z kolei nowy podział pracy, powoduje stworzenie organów powołanych do strzeżenia wspólnych, a odpierania sprzecznych interesów. Organy te, które jako reprezentacja wspólnych interesów całej grupy zajmują już wobec każdej poszczególnej wspólnoty pozycję szczególną, w pewnych okolicznościach nawet przeciwstawną, niebawem usamodzielniają się jeszcze bardziej - częściowo dzięki temu, że w świecie, w którym wszystko odbywa się żywiołowo, niemal samorzutnie zachodzi dziedziczenie urzędów, częściowo dlatego, że w miarę mnożenia się zatargów z innymi grupami organy te stają się coraz bardziej niezbędne. W jaki sposób to uniezależnienie się funkcji społecznej od społeczeństwa mogło spotęgować się z czasem do panowania nad społeczeństwem, w jaki sposób pierwotny sługa przy sprzyjających okolicznościach zamieniał się stopniowo w pana, w jaki sposób, zależnie od okoliczności, taki pan stawał się wschodnim despotą czy satrapą, greckim księciem plemiennym czy naczelnikiem celtyckiego klanu itd., w jakiej mierze posługiwał się przy tej przemianie w końcu także przemocą, jak wreszcie poszczególne panujące jednostki zespoliły się w klasę panującą - nad tym rozwodzić się, nie mamy tu potrzeby. Idzie tu tylko o stwierdzenie, że u podłoża władzy politycznej leżała wszędzie jakaś urzędowa funkcja społeczna i władza polityczna tylko wtedy była trwała, gdy pełniła tę urzędową funkcję społeczną. Każda despotia w Persji i w Indiach, ile ich tam powstawało i upadało, dobrze wiedziała, że jest przede wszystkim ogólnym przedsiębiorcą irygacji dolin rzecznych, bez której rolnictwo nie jest tam możliwe. Dopiero oświeconym Anglikom przydarzyło się. przeoczyć to w Indiach; dopuścili do ruiny kanałów irygacyjnych i śluz i dopiero teraz, w wyniku powtarzających się regularnie klęsk głodu, przekonują się, że zaniedbali jedyną czynność, która mogłaby ich panowanie w Indiach uczynić co najmniej tak prawomocnym, jak panowanie ich poprzedników.

Jednakże obok takiego formowania się klas dokonywało się jeszcze inne. Naturalny podział pracy w obrębie rodziny uprawiającej ziemię umożliwił na pewnym szczeblu dobrobytu dodatkowe zatrudnienie jednej lub kilku obcych sił roboczych. Miało to miejsce zwłaszcza w krajach, w których dawna wspólna własność ziemi uległa już rozkładowi, lub przynajmniej dawna wspólna uprawa ustąpiła indywidualnej uprawie działek gruntowych przez poszczególne rodziny. Produkcja była na tyle rozwinięta, że ludzka siła robocza mogła teraz wytwarzać więcej, niż było potrzebne do samego jej utrzymania; istniały środki do utrzymania większej ilości sił roboczych i środki do ich zatrudnienia; siła robocza uzyskała wartość. Ale własna wspólnota i związek, do którego ona należała, nie dostarczały zbędnych, nie zatrudnionych sił roboczych. Dostarczała ich za to wojna, a wojna była czymś równie dawnym, jak jednoczesne istnienie kilku grup społecznych obok siebie. Dotąd nie wiedziano, co począć z jeńcami, dlatego zabijano ich po prostu, a jeszcze dawniej zjadano ich. Ale na osiągniętym obecnie poziomie "stanu gospodarczego" nabrali oni wartości; pozostawiono ich tedy przy życiu i posługiwano się ich pracą. Tak więc przemoc, zamiast panować nad stanem gospodarczym, została, przeciwnie, zmuszona do służenia mu. Zostało wynalezione niewolnictwo. Rychło stało się ono panującą formą produkcji u wszystkich ludów wykraczających w swym rozwoju poza dawną wspólnotę, ale w końcu stało się też jedną z głównych przyczyn jej upadku. Dopiero niewolnictwo umożliwiło na większą skalę zakrojony podział pracy między rolnictwem a przemysłem, tym samym zaś powstanie świata greckiego, najwyższego wykwitu starożytności. Bez niewolnictwa nie byłoby państwa greckiego, greckiej sztuki i nauki; bez niewolnictwa nie byłoby imperium rzymskiego. A bez podwalin w postaci świata greckiego i imperium rzymskiego nie byłoby też nowoczesnej Europy. Nie powinniśmy nigdy zapominać, że przesłanką całego naszego rozwoju ekonomicznego, politycznego i umysłowego był stan, w którym niewolnictwo było równie konieczne, jak powszechnie uznane. W tym sensie mamy prawo powiedzieć: bez starożytnego niewolnictwa nie byłoby nowoczesnego socjalizmu.

Bardzo łatwo piorunować ogólnikowymi frazesami na taką rzecz jak niewolnictwo i wylewać na to bezeceństwo najwyższe oburzenie moralne. Niestety, czyniąc tak mówi się tylko to, o czym każdy wie, a mianowicie, że te starożytne instytucje nie odpowiadają już naszym dzisiejszym stosunkom i naszym zdeterminowanym przez te stosunki uczuciom. Ale z tego nie dowiadujemy się ani słówka, jak te instytucje powstały, dlaczego istniały i jaką rolę odegrały w historii. A gdy do tych spraw dochodzimy, to jakkolwiek mogłoby to brzmieć sprzecznie i heretycko, musimy powiedzieć, że wprowadzenie niewolnictwa oznaczało w ówczesnych warunkach wielki postęp. Jest przecież faktem, że ludzkość pochodzi od zwierząt i dlatego potrzebowała barbarzyńskich, niemal zwierzęcych środków, żeby wyjść z barbarzyństwa. Dawne wspólnoty, tam gdzie się utrzymywały, stanowiły od tysiącleci podstawę najbardziej brutalnej formy ustroju państwowego, wschodniej despotii, od Indii do Rosji. Tylko tam, gdzie uległy rozkładowi, ludy posunęły się naprzód o własnych siłach, przy czym pierwszy ich postęp ekonomiczny polegał na zwiększeniu i rozwinięciu produkcji przez pracę niewolniczą. Jest rzeczą jasną: jak długo praca ludzka była jeszcze tak mało wydajna, że dawała tylko niewielką nadwyżkę ponad to, co niezbędne do przeżycia, wzrost sił wytwórczych, rozszerzenie wymiany, rozwój państwa i prawa, stworzenie sztuki i nauki możliwe były tylko dzięki wzmożonemu podziałowi pracy, którego podstawą musiał być wielki podział pracy między masami wykonującymi prostą pracę ręczną a garścią uprzywilejowanych, zajmujących się kierowaniem pracą, handlem, sprawami państwowymi, a potem sztuką i nauką. Najprostszą, naturalną formą tego podziału pracy było właśnie niewolnictwo. W historycznych warunkach świata starożytnego, a specjalnie greckiego, postęp w kierunku społeczeństwa zbudowanego na przeciwieństwach klasowych mógł się dokonać tylko w postaci niewolnictwa. Był to postęp nawet dla niewolników; jeńcy, spośród których rekrutowała się masa niewolników, teraz zachowywali przynajmniej życie, nie tak jak dawniej, kiedy ich mordowano, albo jeszcze dawniej, kiedy robiono z nich pieczeń.

Dodajmy przy tej sposobności, że wszystkie dotychczasowe historyczne przeciwieństwa miedzy klasami wyzyskującymi a wyzyskiwanymi, panującymi a uciśnionymi znajdują wytłumaczenie w stosunkowo mało rozwiniętej wydajności pracy ludzkiej. Jak długo ludność rzeczywiście pracująca tak dalece była zaabsorbowana przez niezbędną pracę, że nie zostawało jej czasu na załatwianie wspólnych spraw społeczeństwa, na takie rzeczy jak kierowanie pracą, sprawy państwowe, kwestie prawne, sztuka, nauka itd., tak długo musiała istnieć odrębna klasa, zwolniona od rzeczywistej pracy, która sprawy te załatwiała; przy czym nigdy nie omieszkiwała ona ku własnej korzyści narzucać masom pracującym coraz większego ciężaru pracy. Dopiero ogromny wzrost sił wytwórczych, osiągnięty dzięki wielkiemu przemysłowi, pozwala rozłożyć pracę na wszystkich członków społeczeństwa bez wyjątku i przez to ograniczyć czas pracy każdego tak, że wszystkim pozostaje dość wolnego czasu na udział w ogólnych sprawach społeczeństwa zarówno teoretycznych, jak praktycznych. Dopiero teraz więc istnienie jakiejkolwiek klasy panującej i wyzyskującej stało się zbyteczne, a nawet szkodliwe dla rozwoju społecznego - i dopiero teraz klasa taka będzie nieubłaganie usunięta, choćby rozporządzała nie wiadomo jak wielką "bezpośrednią przemocą".

Jeżeli więc pan Dühring kręci nosem na świat grecki za to, że opierał się na niewolnictwie, to z równym prawem może czynić Grekom zarzut z tego, że nie mieli maszyn parowych ani telegrafów elektrycznych. A gdy twierdzi, że nasza nowoczesna niewola najemna jest tylko trochę zmienionym i złagodzonym spadkiem po niewolnictwie i nie da się wyjaśnić z siebie samej (to znaczy prawami ekonomicznymi nowoczesnego społeczeństwa) - to albo mówi tylko tyle, że i praca najemna, i niewolnictwo są formami niewoli i panowania klasowego, o czym wie każde dziecko, albo wypowiada zdanie fałszywe. Bo z równym prawem moglibyśmy powiedzieć, że pracę najemną można wytłumaczyć uznając ją za złagodzoną tylko formę ludożerstwa, owej wszędzie teraz stwierdzonej, pierwotnej formy zużytkowywania pokonanych nieprzyjaciół.

Wobec tego jasne jest, jaką rolę odgrywa w historii przemoc w stosunku do rozwoju ekonomicznego. Po pierwsze, wszelka władza polityczna opiera się pierwotnie na funkcji ekonomicznej, społecznej, i potęguje się następnie w tym stopniu, w jakim rozkład pierwotnych wspólnot zamienia członków społeczeństwa w prywatnych wytwórców, a więc oddala ich jeszcze bardziej od tych, którzy zawiadują funkcjami ogólnospołecznymi. Po wtóre, z chwilą gdy władza polityczna uniezależniła się od społeczeństwa, gdy ze sługi zamieniła się w panią, może działać w dwu kierunkach. Może ona działać w duchu i w kierunku prawidłowego rozwoju ekonomicznego. W tym wypadku nie ma konfliktu między nią a tym rozwojem i następuje przyspieszenie rozwoju ekonomicznego. I może ona też przeciwdziałać mu, a wtedy z reguły, z nielicznymi wyjątkami, ulega rozwojowi ekonomicznemu. Nieliczne wyjątki od tej reguły to pojedyncze wypadki podboju, w których bardziej prymitywni zdobywcy tępili albo wypędzali ludność jakiegoś kraju, a siły wytwórcze, z którymi nie wiedzieli, co począć, dewastowali lub pozwalali im popaść w ruinę. Tak uczynili chrześcijanie w mauretańskiej Hiszpanii z większą częścią urządzeń irygacyjnych, na których opierało się wysoko rozwinięte rolnictwo i ogrodnictwo Maurów. Każdy podbój przez naród bardziej prymitywny zakłóca, rzecz jasna, rozwój ekonomiczny i niszczy mnóstwo sił wytwórczych. Ale w ogromnej większości wypadków trwałego podboju bardziej prymitywny zdobywca musi się przystosować do wyższego "stanu gospodarczego", jaki ocalał z podboju; zdobywca zostaje zasymilowany przez podbitych i przeważnie musi przyjąć nawet ich język. Wszakże tam - pomijając wypadki podboju - gdzie wewnętrzna władza państwowa jakiegoś kraju popadnie w przeciwieństwo z jego rozwojem ekonomicznym, jak to działo się dotąd na pewnym szczeblu rozwoju z każdą prawie władzą polityczną - walka za każdym razem kończy się obaleniem władzy politycznej. Rozwój ekonomiczny zawsze i wszędzie nieubłaganie torował Bobie drogę - ostatni najdobitniejszy tego przykład już wymieniliśmy: jest nim Wielka Rewolucja Francuska. Gdyby, zgodnie z nauką pana Dühringa, stan gospodarczy, a z nim ustrój ekonomiczny jakiegoś kraju, zależał po prostu od władzy politycznej, to trudno byłoby zrozumieć, dlaczego Fryderyk Wilhelm IV po roku 1848, mimo swoich "wspaniałych hufców wojennych"89, nie mógł nijak narzucić średniowiecznych cechów i innych romantycznych rekwizytów kolejom żelaznym, maszynom parowym i rozwijającemu się właśnie w jego kraju wielkiemu przemysłowi; albo dlaczego cesarz Rosji, który jest o wiele jeszcze potężniejszy, nie tylko nie może spłacić swoich długów, ale nie potrafi nawet bez ustawicznego zapożyczania się u "stanu gospodarczego" zachodniej Europy utrzymać w garści swojej "przemocy".

Dla pana Dühringa przemoc jest złem absolutnym, pierwszy akt przemocy jest według niego upadkiem człowieka; cały -jego wykład jest żałobnym trenem na dokonane wskutek tego zarażenie całej dotychczasowej historii grzechem pierworodnym, na haniebne sfałszowanie wszystkich praw naturalnych i społecznych przez tę szatańską siłę, przemoc. O tym, że przemoc odgrywa w historii jeszcze inną rolę, rolę rewolucyjną, że, mówiąc słowami Marksa, jest akuszerką dla każdego starego społeczeństwa brzemiennego nowym89a, że jest narzędziem, za pomocą którego ruch społeczny toruje sobie drogę rozsadzając skostniałe, obumarłe formy polityczne - nie ma u pana Dühringa ani słowa. Tylko wzdychając i pojękując dopuszcza on możliwość tego, że do obalenia gospodarki opartej na wyzysku będzie może konieczna przemoc; niestety! - bo każde użycie przemocy demoralizuje tego, kto jej używa. Mówi to nie bacząc na wysokie wzloty moralne i duchowe, które były następstwem każdej zwycięskiej rewolucji! I mówi to w Niemczech, gdzie gigantyczne starcie, które przecież może być narzucone ludowi, przyniosłoby przynajmniej ten pożytek, że wytępiłoby służalczość, jaka wtargnęła do świadomości narodowej wskutek poniżenia w wojnie trzydziestoletniej49. I ta mdła, bezkrwista i bezzębna, pastorska mentalność pragnie narzucić się najbardziej rewolucyjnej partii, jaką zna historia!

V. Teoria wartości

Mniej więcej sto lat temu ukazała się, w Lipsku książka, która do początku bieżącego stulecia doczekała się trzydziestu kilku wydań i którą przedstawiciele władzy, kaznodzieje, wszelkiego rodzaju przyjaciele ludzkości w mieście i na wsi rozpowszechniali, rozdawali i zalecali jako czytankę do użytku w szkołach ludowych. Była to książka Rochowa: "Przyjaciel dzieci". Zadaniem jej było pouczenie dzieci chłopów i rzemieślników o ich powołaniu życiowym, o ich obowiązkach wobec zwierzchników państwowych i społecznych tudzież wpojenie im zbawiennego zadowolenia z ich ziemskiego losu, z czarnego chleba i kartofli, z pańszczyzny, z niskiej płacy roboczej, z ojcowskich kijów i innych tego rodzaju przyjemności: wszystko za pomocą popularnego wówczas systemu oświaty. W tym celu uzmysławiano młodzieży w mieście i ma wsi, jak mądrze urządziła to natura, że człowiek musi pracą zarabiać sobie na środki utrzymania i na przyjemności, jak szczęśliwy powinien się wobec tego czuć chłop i rzemieślnik, że może zaprawiać swój posiłek ciężką pracą, zamiast wpychać w siebie z odrazą, jak bogaty obżartuch, najwyszukańsze przysmaki i cierpieć na zepsuty żołądek, kamienie żółciowe i obstrukcję. Te same komunały, które zacny pan Rochów uważał za wystarczające dla współczesnych sobie saskich parobczaków, oferuje nam pan Dühring na stronie 14 i następnych swego "Kursu" jako coś "absolutnie fundamentalnego" w zakresie najnowszej ekonomii politycznej.

"Ludzkie potrzeby jako takie posiadają swoją naturalną prawidłowość i możliwość ich potęgowania ma granice, które tylko wskutek zwyrodnienia mogą być na jakiś czas przekroczone, aż powstanie z tego obrzydzenie, przesyt życiowy i zmęczenie życiem, kalectwo społeczne i wreszcie zbawienna zagłada... Zabawa złożona z samych przyjemności, bez żadnego poważnego celu, prowadzi rychło do zblazowania czy też, co na jedno wychodzi, do utraty wszelkiej wrażliwości. Rzeczywista praca w jakiejkolwiek formie jest przeto dla zdrowych istot społecznym prawem natury... Gdyby popędy i potrzeby nie znajdowały przeciwwagi, nie mogłyby zabezpieczyć nawet egzystencji dziecka, a co mówić o wznoszącym się historycznie rozwoju życia. Przy zaspokojeniu zupełnym, nie wymagającym wysiłku, rychło by się wyczerpały, pozostawiając puste bytowanie w postaci dokuczliwych przerw ciągnących się aż do ich powrotu... Zależność działania popędów i namiętności od przezwyciężenia hamulców gospodarczych jest więc pod każdym względem zbawiennym prawem podstawowym zewnętrznego porządku natury i wewnętrznej kompleksji człowieka" itd. itd.

Jak widzimy, najbanalniejsze banały czcigodnego Rochowa święcą u pana Dühringa swój stuletni jubileusz, i to w dodatku jako "głębsze podwaliny" jedynie i naprawdę krytycznego i naukowego "systemu socjalitarnego".

Skoro podwaliny zostały już położone, może pan Dühring budować dalej. Stosując metodę matematyczną podaje nam najpierw, sposobem starego Euklidesa, szereg definicji. Jest to tym wygodniejsze, że od razu potrafi tak skonstruować swoje definicje, że to, co za ich pomocą ma być dowiedzione, częściowo już się w nich zawiera. Tak więc dowiadujemy się najpierw, że

naczelne pojęcie dotychczasowej ekonomii nazywa się bogactwem, n bogactwo — tak jak rzeczywiście było dotąd pojmowane w historii powszechnej i jak praktycznie funkcjonowało - jest "władzą ekonomiczną nad ludźmi i rzeczami".

Jest to twierdzenie podwójnie błędne. Po pierwsze, bogactwo dawnych gmin rodowych i wiejskich bynajmniej nie było panowaniem nad ludźmi. Po wtóre, także w społeczeństwach rozwijających się w przeciwieństwach klasowych, bogactwo - o ile obejmuje panowanie nad ludźmi - jest przeważnie, prawie wyłącznie panowaniem nad ludźmi dzięki panowaniu nad rzeczami i poprzez panowanie nad rzeczami. Od bardzo dawnego czasu, w którym polowanie na niewolników zostało oddzielone od wyzyskiwania niewolników, tak że jedno stało się interesem odrębnym od drugiego, wyzyskiwacze pracy niewolniczej musieli kupować niewolników, uzyskiwać panowanie nad ludźmi dopiero poprzez panowanie nad rzeczami, poprzez cenę kupna, poprzez środki utrzymania i narzędzia pracy niewolnika. Przez całe średniowiecze wielka własność ziemska jest warunkiem, dzięki któremu feudalna szlachta wchodzi w posiadanie chłopów czynszowych i pańszczyźnianych. A dziś nawet sześcioletnie dziecko widzi, że bogactwo panuje nad ludźmi wyłącznie poprzez rzeczy, którymi dysponuje.

Ale dlaczego pan Dühring musi fabrykować tę fałszywą definicję bogactwa, dlaczego musi rozrywać faktyczny związek istniejący we wszystkich dotychczasowych społeczeństwach klasowych? Po to, żeby wywlec bogactwo z terenu ekonomii na teren moralności. Panowanie nad rzeczami jest całkiem dobre, ale panowanie nad ludźmi ode złego jest; a że pan Dühring zabronił sobie wytłumaczeniu władzy nad ludźmi panowaniem nad rzeczami, może znowu dokonać śmiałego chwytu i wytłumaczyć je po prostu umiłowaną przemocą. Bogactwo, jako panowanie nad ludźmi, jest "rabunkiem" - i w ten sposób wróciliśmy do pogorszonego wydania starego proudhonowskiego aforyzmu: "własność - to kradzież" 90.

Tak więc szczęśliwie podciągnęliśmy bogactwo pod dwa istotne punkty widzenia - produkcji i podziału: bogactwo jako panowanie nad rzeczami, bogactwo produkcyjne - dobra strona; jako panowanie nad ludźmi — dotychczasowe bogactwo dystrybucyjne - zła strona, precz z tym! W odniesieniu do obecnych stosunków znaczy to: kapitalistyczny sposób produkcji jest całkiem dobry i może pozostać, natomiast kapitalistyczny sposób podziału jest do niczego i należy go znieść. Do takiego nonsensu dochodzi się, gdy się pisze o ekonomii nie zrozumiawszy nawet związku między produkcją i podziałem.

Po zdefiniowaniu bogactwa następuje taka oto definicja wartości:

"Wartość jest to znaczenie, jakie mają w obrocie przedmioty i czynności gospodarcze". Znaczenie to odpowiada "cenie lub jakiemuś innemu wyrazowi ekwiwalentu, na przykład płacy".

Innymi słowy: wartość to cena. A raczej, żeby nie skrzywdzić pana Dühringa i niedorzeczność jego definicji odtworzyć, w miarę możności, jego własnymi słowami: wartość to ceny. Bo na stronie 19 mówi on:

"wartość i wyrażające ją w pieniądzach ceny",

a więc stwierdza, że ta sama wartość ma różne ceny, czyli też i wiele różnych wartości. Gdyby Hegel nie był już dawno nieboszczykiem, powiesiłby się. Tej wartości, która ma tyle różnych wartości, ile cen, nie wykoncypowałby nawet za pomocą całej swojej teologiką. Bo trzeba mieć taką pewność siebie jak pan Dühring, żeby nowe, głębsze ugruntowanie ekonomii zapoczątkować oświadczeniem, iż nie znamy innej różnicy między ceną a wartością poza tą, że jedna jest wyrażona w pieniądzach, a druga nie.

Ale z tym wszystkim wciąż jeszcze nie wiemy, czym jest wartość, a jeszcze mniej, co ją określa. Dlatego pan Dühring musi wystąpić z dalszymi wyjaśnieniami.

"Całkiem ogólnie rzecz biorąc, zasadnicze prawo porównywania i szacowania, na którym opiera się wartość i wyrażające ją w pieniądzach ceny, leży przede wszystkim w sferze samej produkcji, z pominięciem podziału, który wnosi dopiero drugi element do pojęcia wartości. Większe lub mniejsze przeszkody, które różnorodność warunków naturalnych stawia wysiłkom zmierzającym do uzyskania rzeczy i dzięki którym zmusza do większych lub mniejszych nakładów siły gospodarczej, określają też... mniejszą lub większą wartość", a tę szacuje się według "oporu stawianego w uzyskaniu rzeczy przez przyrodę i przez warunki... Wymiar siły własnej, jaką włożyliśmy w nie" (w rzeczy), "jest przyczyną bezpośrednio decydującą o istnieniu wartości w ogóle i o jej szczególnej wielkości".

Jeżeli to wszystko ma jakiś sens, to tylko ten: wartość produktu pracy określa się czasem pracy potrzebnym do wytworzenia go, a o tym wiedzieliśmy od dawna i bez pana Dühringa. Zamiast zakomunikować fakt możliwie jasno, musi on go niesamowicie zawikłać. Jest po prostu nieprawdą, że wymiar siły własnej, jaką ktoś wkłada w jakąś rzecz (że zachowamy ten górnolotny sposób wyrażania się), jest przyczyną bezpośrednio decydującą o wartości i wielkości wartości.

Istotne jest, po pierwsze, w jaką rzecz wkładamy siłę, po wtóre, jak ją wkładamy. Jeżeli nasz ktoś zrobi rzecz nie posiadającą dla innych żadnej wartości użytkowej, to cała jego siła nie stworzy ani atomu wartości; a jeżeli się uprze i będzie ręcznie wytwarzał przedmiot, który maszyna produkuje dwadzieścia razy taniej, to dziewiętnaście dwudziestych włożonej przezeń siły nie wytworzy ani wartości w ogóle, ani wielkości szczególnej.

Dalej, zupełnie zniekształca się sprawę, gdy produkcyjną pracę, stwarzającą pozytywne wytwory, przemienia się w wyłącznie negatywne pokonywanie oporu. Gdyby tak rzecz się miała, to żeby zrobić koszulę, musielibyśmy postępować mniej więcej tak: najpierw pokonujemy opór nasienia bawełny przeciw zasianiu i wzrostowi, potom opór dojrzałej bawełny przeciw zebraniu, opakowaniu i odesłaniu, potem opór przeciwko wypakowaniu, gręplowaniu i przędzeniu, następnie opór przędzy przeciw tkaniu, potem opór tkaniny przeciw bieleniu i szyciu, wreszcie opór gotowej bielizny przeciwko jej włożeniu.

Po co to całe dziecinne przekręcanie i zniekształcanie sprawy? Po to, żeby poprzez "opór" przejść od "wartości produkcyjnej", od prawdziwej, ale dotychczas tylko idealnej wartości - do jedynej funkcjonującej w całych dotychczasowych dziejach, a sfałszowanej przez przemoc "wartości dystrybucyjnej":

,,Obok oporu stawianego przez przyrodę... jest jeszcze inna, czysto społeczna przeszkoda... Między ludzi a przyrodę wkracza hamująca sita, a tą jest znowu człowiek. Pomyślany jako jedyny i odosobniony, stoi on wolny w obliczu przyrody... Inaczej kształtuje się sytuacja, gdy sobie pomyślimy drugiego, który ze szpadą w ręku obsadził drogi dostępu do przyrody i jej zasobów i za wpuszczenie żąda ceny w jakiejś postaci. Ten drugi... niejako opodatkowuje tamtego i w ten sposób powoduje, że cena rzeczy pożądanej jest większa, niż mogłaby być bez tej politycznej i społecznej przeszkody w uzyskaniu lub wytworzeniu tej rzeczy... Ogromnie różnorodne są szczególne formy tego sztucznie podniesionego znaczenia rzeczy, które oczywiście ma odpowiednik w stosunkowym obniżeniu znaczenia pracy... Uprawia się więc iluzje, gdy się chce z góry rozpatrywać wartość jako ekwiwalent we właściwym tego słowa znaczeniu, to znaczy jako równy walor albo jako stosunek wymienny urzeczywistniony na zasadzie równości świadczenia i odwzajemnienia... Przeciwnie, znamieniem słusznej teorii wartości będzie to, że pomyślana w niej najogólniejsza przyczyna szacowania nie pokrywa się z tą szczególną jego postacią, która opiera sięťna przymusie dystrybucyjnym. Ta forma wartości zmienia się wraz z ustrojem społecznym, podczas gdy właściwa wartość ekonomiczna może być tylko wartością produkcyjną, mierzoną w stosunku do przyrody, i dlatego zmienia się tylko w związku z przeszkodami czysto produkcyjnymi o charakterze naturalnym i technicznym".

Praktycznie funkcjonująca wartość jakiejś rzeczy składa się więc, zdaniem pana Dühringa, z dwóch części: po pierwsze, z zawartej w niej pracy, po wtóre, z nadwyżki podatkowej, wymuszonej "ze szpadą w ręku". Innymi słowy, istniejąca dziś wartość jest ceną monopolową. Jeżeli więc, jak głosi ta teoria, wszystkie towary mają taką cenę monopolową, możliwe są tylko dwa wypadki. Albo każdy traci jako nabywca to, co uzyskał jako sprzedawca; ceny zmieniły się wprawdzie z nazwy, w rzeczywistości jednak, w stosunku wzajemnym, pozostały te same; wszystko zostaje, jak było, a osławiona cena dystrybucyjna jest tylko pozorem. - Albo też rzekome efekty podatkowe reprezentują rzeczywistą sumę wartości, tę mianowicie, którą produkuje klasa pracująca, tworząca wartości, ale przywłaszcza sobie klasa monopolistów; a wtedy ta suma wartości składa się po prostu z nieopłaconej pracy; w tym wypadku wbrew mężowi ze szpadą w ręku, wbrew rzekomym podatkom i wbrew rzekomej wartości dystrybucyjnej - dochodzimy znów do marksowskie) teorii wartości dodatkowej.

Poszukajmy jednak kilku przykładów osławionej "wartości dystrybucyjnej". Na stronie 135 i następnych czytamy oto:

"Kształtowanie się cen poprzez konkurencję indywidualną trzeba przeto traktować jako formę podziału ekonomicznego i wzajemnego nakładania haraczu... Wyobraźmy sobie, że nagle zapas jakiegoś niezbędnego towaru znacznie się zmniejszył, wtedy po stronie sprzedawców powstaje niepomierna możność wyzysku... Jak kolosalna może być zwyżka, świadczą zwłaszcza te anormalne sytuacje, kiedy dowóz niezbędnych artykułów jest na czas dłuższy odcięty" itd. Prócz tego także w normalnym biegu rzeczy istnieją faktyczne monopole, które pozwalają na samowolne podwyższanie cen, na przykład koleje, towarzystwa zaopatrywania miast w wodę i gaz świetlny itd.

To, że takie okazje do monopolistycznego wyzysku zdarzają się, wiadomo od dawna. Ale że stwarzane przez nie ceny monopolowe mają uchodzić właśnie za klasyczne przykłady istniejącego dziś trybu ustalania się wartości, a nie za wyjątki i wypadki szczególne - to jest coś nowego. W jaki sposób ustalają się ceny artykułów żywnościowych? Pójdźcie do oblężonego miasta, gdzie dowóz jest odcięty, i dowiedzcie się! - odpowiada pan Dühring. Jak oddziałuje konkurencja na ustalanie się cen rynkowych? Zapytajcie monopolu, on was poinformuje!

Zresztą nawet przy tych monopolach nic sposób odkryć męża ze szpadą w ręku, który niby to za nimi stoi. Przeciwnie: w oblężonych miastach mąż ze szpadą, komendant, jeżeli spełnia swoją powinność, zazwyczaj szybko kładzie kres monopolowi i sekwestruje zmonopolizowane zapasy celem równomiernego ich rozdzielenia. Mężowie ze szpadą zazwyczaj, ilekroć próbowali sfabrykować "wartość dystrybucyjną", robili zły interes i tracili pieniądze. Holendrzy monopolizując handel wschodnioindyjski zrujnowali swój monopol i swój handel. Dwa najsilniejsze rządy, jakie kiedykolwiek istniały, rewolucyjny rząd północnoamerykański i francuski Konwent Narodowy, ośmieliły się pokusić o ustalenie cen maksymalnych i poniosły kompletne fiasko. Rząd rosyjski pracuje od lat nad tym, żeby kurs rosyjskich pieniędzy papierowych, który obniża on w Rosji nieustannymi emisjami niewymienialnych banknotów, wyśrubować w Londynie precz równie uporczywe zakupy weksli na Rosję. Ta przyjemność kosztowała go w ciągu niewielu lat około sześćdziesięciu milionów rubli, n rubel stoi dziś niżej dwóch marek zamiast wyżej trzech. Jeżeli szpada ma przypisywaną jej przez pana Dühringa czarodziejską potęgę ekonomiczną, to dlaczego żaden rząd nie potrafił d okazać tego, żeby złemu pieniądzowi nadać trwałą "wartość dystrybucyjną" pieniądza dobrego albo asygnatom "wartość dystrybucyjną" złota? Gdzież więc jest szpada, która rozkazuje na rynku światowym?

Następnie dowiadujemy się, że jest jeszcze jedna główna forma, w której wartość dystrybucyjna umożliwia zawłaszczanie świadczeń innych bez odwzajemnienia: renta od posiadania, to znaczy renta gruntowa i zysk z kapitału. Na razie tylko rejestrujemy to, żeby móc stwierdzić, że to jest wszystko, czego dowiadujemy się o sławetnej "wartości dystrybucyjnej". - Wszystko? No, niezupełnie wszystko. Bo posłuchajmy:

"Mimo dwojakiego punktu widzenia, występującego w rozróżnieniu wartości produkcyjnej i wartości dystrybucyjnej, zawsze jednak pozostaje u ich podłoża wspólne coś jako ten przedmiot, z którego wynikają wszystkie wartości i który dlatego stanowi ich miernik. Bezpośrednim, naturalnym miernikiem jest nakład siły i najprostsza jednostka siły ludzkiej w najbardziej prymitywnym tego słowa znaczeniu. Ta ostatnia sprowadza się do czasu egzystowania, którego samoutrzymanie reprezentuje z kolei pokonanie pewnej sumy trudności żywnościowych i życiowych. Wartość dystrybucyjna, czyli wartość zawłaszczania, istnieje w czystej i wyłącznej formie tylko tam, gdzie możność dysponowania rzeczami nie wyprodukowanymi czy też, prościej mówiąc, same te rzeczy wymienia się na świadczenia lub rzeczy o rzeczywistej wartości produkcyjnej. Jednorodność, sygnalizowana i reprezentowana w każdym wyrazie wartości, a więc także w składnikach wartości zawłaszczanych w drodze podziału bez świadczenia wzajemnego, polega na nakładzie siły ludzkiej... ucieleśnionej... w każdym towarze".

Cóż na to powiedzieć? Jeżeli wszystkie wartości towarów mierzy się nakładem ucieleśnionej w towarach siły ludzkiej - to gdzież się podziała wartość dystrybucyjna, dodatek do ceny, oclenie? Pan Dühring mówi nam, co prawda, że także rzeczy nie wyprodukowane, a więc niezdolne do posiadania właściwej wartości, otrzymują wartość dystrybucyjną i mogą być wymieniane na rzeczy wyprodukowane, posiadające wartość. Zarazem jednak powiada, że wszystkie wartości, a więc również wartości czysto i wyłącznie dystrybucyjne, polegają na ucieleśnionym w nich nakładzie siły. Jednakże nie dowiadujemy się, w jaki sposób ma się ucieleśniać w nie wyprodukowanej rzeczy nakład siły. W każdym razie przy całym tym zamęcie wartości tyle wydaje się w końcu jasne, że z wartości dystrybucyjnej, z narzuconego przez pozycję społeczną dodatku do cen towarów, z oclenia za pomocą szpady znowu nic nie zostaje; wartości towarów określa wyłącznie nakład siły ludzkiej, vulgo ucieleśnionej w nich pracy. Pan Dühring mów< więc, jeżeli pominąć rentę gruntową i kilka cen monopolowych, to samo, tylko bardziej niechlujnie i mętnie, co dawno już powiedziała o wiele ściślej i jaśniej zniesławiona teoria wartości Ricarda-Marksa.

Pan Dühring mówi to, i w tej samej chwili mówi coś wręcz przeciwnego. Marks nawiązując do badań Ricarda powiada: Wartość towarów określa ucieleśniona w towarach społecznie niezbędna, ogólnoludzka praca, którą z kolei mierzy się czasem jej trwania. Praca jest miernikiem wszystkich wartości, sama jednak wartości nie posiada. Pan Dühring uznając również, aczkolwiek we właściwy sobie, pokraczny sposób, pracę za miernik wartości, pisze dalej:

Praca "sprowadza ile, do czasu egzystowania, którego samoutrzymanie reprezentuje z kolei pokonanie pewnej sumy trudności żywnościowych i życiowych".

Darujmy płynące z czystej pogoni za oryginalnością pomieszanie czasu pracy, o który tu jedynie chodzi, z czasem egzystowania, który nigdy dotychczas nie tworzył wartości ani nie był ich miernikiem. Darujmy też fałszywy "socjalitarny" pozór, który ma nadać temu czasowi egzystowania "samoutrzymanie"; jak długo istniał i będzie istniał świat, każdy musi się sam utrzymywać w tym sensie, że sam spożywa środki swego utrzymania. Przyjmijmy, że pan Dühring wyraził się precyzyjnie językiem ekonomii, a wtedy zdanie powyższe albo nie znaczy nic, albo znaczy tyle: wartość towaru określa ucieleśniony w nim czas pracy, a wartość tego czasu pracy określają środki potrzebne w tym czasie do utrzymania robotnika, co w dzisiejszym społeczeństwie oznacza, że wartość towaru jest określona przez zawartą w nim place roboczą.

W ten sposób doszliśmy wreszcie do tego, co pan Dühring chce właściwie powiedzieć. Wartość towaru określają - mówiąc językiem wulgarnej ekonomii - koszty produkcji;

przeciw czemu wszakże oponował Carey, który "stwierdził, że nie koszty produkcji, lecz koszty reprodukcji określają wartość". (..Krytyczna historia", str. 401).

Jak to jest z tymi kosztami produkcji czy reprodukcji, o tym niżej; tu zauważymy tylko tyle, że składają się one, jak wszystkim wiadomo, z płacy roboczej i zysku z kapitału. Płaca robocza reprezentuje ucieleśniony w towarze "nakład siły", wartość produkcyjną. Zysk reprezentuje cło, czyli dodatek do ceny, wartość dystrybucyjną wymuszoną przez kapitalistę ze szpadą w ręku dzięki monopolowi. W ten sposób cały ten pełen sprzeczności rozgardiasz duhringowskiej teorii wartości przechodzi w końcu w najpiękniejszą harmonijną jasność.

Określenie wartości towaru przez płacę roboczą, które u Adama Smitha często jeszcze przeplata się z określeniem wartości przez czas pracy, jest od czasów Ricarda wygnane z naukowej ekonomii i dziś pokutuje jeszcze tylko w ekonomii wulgarnej. Tylko najpłytsi sykofanci istniejącego kapitalistycznego ustroju społecznego głoszą, że wartość określa się przez płacę roboczą, a jednocześnie nazywają również zysk kapitalisty wyższą kategorią płacy roboczej, nagrodą za wyrzeczenia (za to, że kapitalista nie przehulał swego kapitału), premią za ryzyko, wynagrodzeniem za prowadzenie interesu itd. Pan Dühring różni lic. od nich tylko tym, że nazywa zysk rabunkiem. Innymi słowy, pan Dühring buduje swój socjalizm bezpośrednio na naukach wulgarnej ekonomii najgorszego gatunku. Jego socjalizm wart jest akurat tyle, co ta wulgarna ekonomia, i tyle samo za swoje dostanie.

A przecież jasne jest: to, co robotnik wykonuje, i to, co on kosztuje, to dwie rzeczy tak samo różne jak to, co wykonuje i co kosztuje maszyna. Wartość, którą robotnik stwarza w ciągu 12-godzinnego dnia pracy, nie ma nic wspólnego z wartością środków utrzymania, które spożywa on w ciągu tego dnia pracy i przerw odpoczynkowych. W tych środkach utrzymania może być ucieleśniony trzy-, cztero-, siedmiogodzinny czas pracy, zależnie od stopnia rozwoju wydajność) pracy. Jeżeli przyjmiemy, że do wytworzenia ich potrzeba było siedmiu godzin pracy, to z przyjętej przez pana Dühringa wulgarnoekonomicznej teorii wartości wynika, że produkt dwunastu godzin pracy ma wartość produktu siedmiu godzin pracy, że dwanaście godzin pracy równa się siedmiu godzinom pracy, czyli że 12 = 7. Mówiąc jeszcze wyraźniej: robotnik na wsi, obojętne, w jakich warunkach społecznych, produkuje rocznie, powiedzmy, dwadzieścia hektolitrów pszenicy. Spożywa w tym czasie sumę wartości, która się wyraża sumą piętnastu hektolitrów pszenicy. W takim razie dwadzieścia hektolitrów pszenicy ma tę samą wartość co piętnaście, i to na tym samym rynku i w okolicznościach poza tym zupełnie takich samych; innymi słowy, 20 równa się 15. I to się nazywa ekonomią polityczną!

Wszelki rozwój społeczeństwa ludzkiego ponad poziom zwierzęcej dzikości zaczyna się; od dnia, w którym praca rodziny wytworzyła więcej wartości, niż trzeba było na jej utrzymanie, od dnia, w którym część procy można było obrócić na wytwarzanie już nie samych środków utrzymania, lecz środków produkcji. Nadwyżka produktu pracy nad kosztami utrzymania pracy oraz tworzenie i pomnażanie z tej nadwyżki społecznego funduszu produkcyjnego i rezerwowego - było i jest podstawą całego dalszego rozwoju społecznego, politycznego i umysłowego. W dotychczasowej historii fundusz ten stanowił własność klasy uprzywilejowanej, której razem z tą własnością przypadło w udziale również panowanie polityczne i kierownictwo duchowe. Dopiero nadchodzący przewrót socjalny uczyni ten społeczny fundusz produkcyjny i rezerwowy, to znaczy ogólną masę surowców, narzędzi produkcji i środków utrzymania, funduszem rzeczywiście społecznym, wyłączając go z dyspozycji owej uprzywilejowanej klasy i przekazując go jako dobro powszechne całemu społeczeństwu.

Jedno z dwojga. Albo wartość towarów określają koszty utrzymania siły roboczej potrzebnej do ich wytworzenia, to znaczy w dzisiejszym społeczeństwie płaca robocza. Wtedy każdy robotnik otrzymuje w swojej płacy wartość produktu swojej pracy, wobec czego wyzysk klasy robotników najemnych przez klasę kapitalistów jest niemożliwy. Załóżmy, że koszty utrzymania jednego robotnika wyrażają się w danym społeczeństwie sumą trzech marek. W takim razie - zgodnie z powyższą wulgarnoekonomiczną teorią - dzienny produkt robotnika ma wartość trzech marek. A teraz przyjmijmy, że kapitalista zatrudniający tego robotnika dolicza do tego produktu zysk, oclenie w wysokości jednej marki, i sprzedaje produkt za cztery marki. To samo robią inni kapitaliści. Ale wtedy robotnik nie może już opędzić swego dziennego utrzymania sumą trzech marek, tylko potrzebuje na to również czterech marek. Ponieważ założyliśmy, że wszystkie inne okoliczności pozostają nie zmienione, wyrażona w środkach utrzymania płaca robocza musi pozostać taka sama, natomiast płaca robocza wyrażona w pieniądzach musi wzrosnąć dokładnie od trzech do czterech marek dziennie. To, co kapitaliści odbierają klasie robotniczej w postaci zysku, muszą jej zwrócić w -postaci płacy. Jesteśmy dokładnie tam, gdzie byliśmy na początku: jeżeli płaca robocza określa wartość, wyzysk robotnika przez kapitalistę jest niemożliwy. Ale niemożliwe też jest tworzenie nadwyżki produktów, gdyż - zgodnie z naszym założeniem - robotnicy spożywają dokładnie tyle wartości, ile wytwarzają. A że kapitaliści nie wytwarzają żadnej wartości, trudno się nawet zorientować, z czego mogą żyć. Skoro jednak taka nadwyżka produkcji nad konsumpcją, taki fundusz produkcyjny i rezerwowy istnieje, i to w rękach kapitalistów, nie możemy wyjaśnić sobie sprawy inaczej niż tym, że robotnicy zużywają na swoje utrzymanie tylko wartość towarów, natomiast same towary pozostawili kapitalistom do dalszego użytku.

Albo też: jeżeli ten fundusz produkcyjny i rezerwowy faktycznie istnieje w rękach klasy kapitalistów, jeżeli faktycznie powstał z nagromadzenia zysku (rentę gruntową na razie pomijamy) - to siłą rzeczy składa się on z nagromadzonej nadwyżki produktu pracy dostarczonego klasie kapitalistów przez klasę robotniczą, tj. nadwyżki tego produktu nad sumę płacy roboczej wypłaconej klasie robotniczej przez klasę kapitalistów. Wobec tego wartości nie określa płaca robocza, lecz ilość pracy; wobec tego klasa robotnicza dostarcza klasie kapitalistów w produkcie pracy większą ilość wartości, niż otrzymuje od niej w postaci płacy roboczej. A w takim razie zysk z kapitału, tak jak i wszystkie inne formy zawłaszczania cudzego nieopłaconego produktu pracy, można wytłumaczyć sobie tylko jako składnik tej odkrytej przez Marksa wartości dodatkowej.

Nawiasem mówiąc, o wielkim odkryciu, którym Ricardo otwiera swoje podstawowe dzieło, o tym,

"że wartość towaru... zależy od ilości pracy potrzebnej do wytworzenia go, a nie od zapłaconego za te prace wyższego lub niższego wynagrodzenia"91 -

o tym epokowym odkryciu w całym "Kursie" ekonomii nigdzie mowy nie ma. "Krytyczna historia" natomiast zbywa to odkrycie mętnym frazesem:

"Nie pomyślano" (Ricardo nie pomyślał) "o tym, że większy czy mniejszy stosunek, w jakim płaca może stanowić przekaz na potrzeby życiowe (!), musi też spowodować różne ukształtowanie stosunków wartości!"

Frazes, przy którym czytelnik może sobie pomyśleć, co mu się żywnie podoba, a najlepiej uczyni, jeżeli nie pomyśli przy tym nic.

A teraz niech czytelnik sam wybierze z tych pięciu rodzajów wartości, jakimi raczy nas pan Dühring, ten, który mu się najbardziej podoba: wartość produkcyjną, która pochodzi od przyrody, albo wartość dystrybucyjną, która, stworzona przez ludzką niegodziwość, tym się odznacza, że mierzy się nakładem siły, którego w niej nie ma; albo, po trzecie, wartość, która się mierzy czasem pracy, albo, po czwarte, tę, która się mierzy kosztami reprodukcji, albo wreszcie tę, która się mierzy płacą roboczą. Wybór jest bogaty, zamęt idealny - i pozostaje nam tylko zawołać wraz z panem Dühringiem:

"Nauka o wartości jest probierzem dojrzałości systemów ekonomii!"

VI. Praca prosta i złożona

Pan Dühring wykrył u Marksa gruby sztubacki błąd ekonomiczny, który jednocześnie zawiera W sobie niebezpieczną społecznie herezję socjalistyczną.

Marksowska teoria wartości jest "tylko zwyczajną... doktryną, która głosi, że praca jest przyczyną wszystkich wartości, a czas pracy miernikiem tychże. Zupełnie niejasne pozostaje przy tym, w jaki sposób należy sobie wyobrazić odmienną wartość tak zwanej pracy wykwalifikowanej... Co prawda, także według naszej teorii tylko zużyty czas pracy może być miernikiem naturalnych kosztów własnych, a tym samym absolutnej wartości przedmiotów gospodarczych; ale z naszego punktu widzenia czas pracy każdego należy z góry oceniać zupełnie jednakowo i trzeba tylko uważać, gdzie przy pracach wykwalifikowanych z indywidualnym czasem pracy jednostki współdziała jeszcze czas pracy innych osób... choćby w postaci użytkowanego narzędzia. A więc czyjś czas pracy nie jest, jak to tobie mgliście wyobraża pan Marka, sam w sobie więcej wart niż czas pracy Innej osoby z tego powodu, że zawiera więcej skrystalizowanego przeciętnego czasu pracy. Każdy czas pracy jest bez wyjątku i zasadniczo, bez żadnej przeciętnej, zupełnie równowartościowy; toteż przy pracach jednostki, podobnie jak przy każdym gotowym wyrobie, trzeba tylko uważać, ile czasu pracy innych osób może się ukrywać w nakładzie pozornie tylko własnego czasu pracy. Czy tym, co bez czasu pracy innych ludzi nie mogło nabrać szczególnej właściwości i zdolności do pracy, jest narzędzie produkcyjne ręki albo ręka, ba, nawet sama głowa, nie ma dla bezwzględnego waloru teorii najmniejszego znaczenia. Pan Marks natomiast w swoich wynurzeniach na temat wartości nie może się pozbyć błędnego upiora wykwalifikowanego czasu pracy. Nie pozwolił mu przezwyciężyć tego pojęcia tradycyjny sposób myślenia klas wykształconych, któremu potwornością wydać się musi uznanie czasu pracy taczkarza i czasu pracy architekta za ekonomicznie zupełnie równowartościowe".

Tekst Marksa, który wywołuje to "straszne oburzenie" pana Dühringa, jest bardzo krótki. Badając, czym się określa wartość towarów, Marks odpowiada: zawartą w nich ludzką pracą. Ta zaś - mówi on dalej - jest "wydatkowaniem prostej siły roboczej, którą przeciętnie posiada organizm każdego normalnego człowieka, nie odznaczającego się specjalnymi kwalifikacjami... Pracę złożoną uważa się za pracę prostą spotęgowaną, a raczej pomnożoną, tak że mniejsza ilość pracy złożonej równa się większej ilości pracy prostej. Doświadczenie uczy, że takie sprowadzanie jednej pracy do drugiej odbywa się nieustannie. Choćby towar był produktem pracy jak najbardziej złożonej, jego wartość przyrównuje go do produktu pracy prostej i dlatego sama reprezentuje tylko pewną ilość pracy prostej. Różne proporcje, w jakich różne rodzaje prac sprowadzane są do pracy prostej jako do ich jednostki miary, ustalają się w trybie procesu społecznego poza świadomością wytwórców, którym wydaje się dlatego, że proporcje te pochodzą z tradycji"91a.

Przede wszystkim Marksowi idzie tu tylko o określenie wartości towarów - a więc przedmiotów, które są produkowane w społeczeństwie złożonym z prywatnych wytwórców przez tych prywatnych wytwórców, tzn. są produkowane na prywatny rachunek i wzajemnie na siebie wymieniane. Nie idzie więc tu wcale o "absolutną wartość", gdziekolwiek by ona egzystowała, lecz o wartość obowiązującą w określonej formacji społecznej. Jak się okazuje, wartość tę, w tym określonym historycznym ujęciu, tworzy i określa ucieleśniona w poszczególnych towarach ludzka praca, a ta ludzka praca okazuje się z kolei wydatkowaniem prostej siły roboczej. Jednakże nie każda praca jest tylko wydatkowaniem prostej ludzkiej siły roboczej; bardzo liczne rodzaje pracy obejmują zastosowania umiejętności czy wiadomości zdobytych kosztem większego lub mniejszego trudu, nakładu czasu i pieniędzy. Czy te rodzaje złożonej pracy wytwarzają w tych samych okresach czasu tę samą wartość towaru, co praca prosta, wydatkowanie samej prostej siły roboczej? Oczywiście, że nie. Godzinny produkt pracy złożonej jest towarem o wyższej, podwójnej czy potrójnej wartości w porównaniu z godzinnym produktem pracy prostej. Wartość wytworów pracy złożonej wyraża się w wyniku takiego porównania w określonych ilościach pracy prostej; ale ta redukcja pracy złożonej odbywa się poprzez proces społeczny poza świadomością wytwórców, przez proces, który tu, przy wykładzie teorii wartości, można tylko stwierdzić, lecz jeszcze nie wytłumaczyć.

Ten właśnie prosty, w dzisiejszym kapitalistycznym społeczeństwie codziennie na naszych oczach zachodzący fakt stwierdza tu Marks. Fakt ten jest tak niezaprzeczalny, że nawet pan Dühring nie ośmiela się zaprzeczyć mu ani w swym "Kursie", ani w swojej "Historii ekonomii"; a wykład Marksa jest tak prosty i przejrzysty, że na pewno nic dla nikogo prócz pana Dühringa nie "pozostaje tu zupełnie niejasne". Z powodu tego zupełnego mroku, jaki otacza pana Dühringa, przegapia on wartość towarów - której badaniem Marks tu wyłącznie się zajmuje - na rzecz "naturalnych kosztów własnych", które czynią ciemność jeszcze zupełniejszą, czy zgoła na rzecz "wartości absolutnej", która - o ile nam wiadomo - dotąd nigdzie w ekonomii nie figurowała. Cokolwiek by jednak pan Dühring rozumiał przez naturalne koszty własne i którykolwiek z jego pięciu rodzajów wartości miałby zaszczyt reprezentować wartość absolutną, pewne jest, że o wszystkich tych rzeczach u Marksa nie ma mowy, że idzie tam tylko o wartość towarów; i że w całym rozdziale "Kapitału" traktującym o wartości nie ma najlżejszej nawet wzmianki o tym, czy lub w jakim zakresie Marks uważa, iż ta teoria wartości towarów da się zastosować także do innych formacji społecznych.

A więc, mówi dalej pan Dühring, "a więc, czyjś czas pracy nie jest, jak to sobie mgliście wyobraża pan Marks, sam w sobie więcej wart niż czas pracy innej osoby z tego powodu, że zawiera więcej skrystalizowanego przeciętnego czasu pracy. Każdy czas pracy jest bez wyjątku i zasadniczo, bez żadnej przeciętnej, zupełnie równowartościowy".

Na szczęście dla pana Dühringa los nie uczynił go fabrykantem i w ten sposób ustrzegł go przed ustalaniem wartości swoich towarów podług tej nowej reguły i przed nieuchronnym wskutek tego bankructwem. Ale uwaga l Czy znajdujemy się jeszcze w społeczeństwie fabrykantów? Bynajmniej. Wprowadzając naturalne koszty własne i wartość absolutną kazał nam pan Dühring uczynić skok, prawdziwe salto mortale, z dzisiejszego złego świata wyzyskiwaczy w swoją komunę gospodarczą przyszłości, w czystą niebiańską atmosferę równości i sprawiedliwości; musimy więc już tu, choć jeszcze nie czas na to, przyjrzeć się nieco temu nowemu światu.

Oczywiście - według teorii pana Dühringa - także w komunie gospodarczej tylko zużytym czasem pracy można mierzyć wartość przedmiotów gospodarczych, i przy tym trzeba czas pracy każdej jednostki cenić zupełnie jednakowo, każdy czas pracy jest bez wyjątku i zasadniczo zupełnie równowartościowy, tak że nie trzeba dopiero brać przeciętnej. A teraz proszę zestawić ten radykalny socjalizm równościowy z mglistym wyobrażeniem Marksa, jakoby czyjś czas pracy był sam w sobie więcej wart niż czas pracy innej osoby, bo się w nim więcej skrystalizowało przeciętnego czasu pracy - z wyobrażeniem narzuconym Marksowi przez tradycyjny sposób myślenia klas wykształconych, któremu potwornością wydać się musi uznanie czasu pracy taczkarza i czasu pracy architekta za wartości ekonomicznie zupełnie równe!

Niestety, do przytoczonego wyżej ustępu w "Kapitale" Marks dodaje malutką uwagę: "Czytelnik winien pamiętać, że mowa tu nie o płacy roboczej, czyli o wartości, jaką robotnik otrzymuje na przykład za dzień pracy, lecz o wartości towarów, w których się jego dzień pracy uprzedmiotowił"91b. Tak więc Marks, jakby z góry przeczuwając swojego Dühringa, sam się tu zastrzega przeciw stosowaniu powyższych zdań do wynagrodzenia płaconego za pracę złożoną w teraźniejszym społeczeństwie. A pan Dühring nie tylko tak właśnie czyni, ale na dodatek jeszcze przedstawia te zdania jako podstawowe zasady, według których Marks chciałby rzekomo regulować podział środków utrzymania w społeczeństwie zorganizowanym w sposób socjalistyczny. Jest to bezwstydne fałszerstwo, jakiemu równe spotkać można tylko w literaturze brukowej.

Ale przyjrzyjmy się nieco bliżej nauce o równowartości. Każdy czas pracy, zarówno taczkarza jak architekta, ma zupełnie równą wartość. Czyli czas pracy, a więc i sama praca, posiada wartość. Ale praca jest twórczynią wszystkich wartości. Tylko ona nadaje zastanym produktom przyrody wartość w sensie ekonomicznym. Sama wartość nie jest niczym innym, jak tylko wyrazem społecznie niezbędnej pracy ludzkiej, uprzedmiotowionej w jakiejś rzeczy. Praca nie może więc mieć wartości. Równie dobrze jak o wartości pracy i jej określeniu można by mówić także o wartości wartości, czy też zechcieć określić wagę - nie ciała ciężkiego, lecz samej ciężkości. Z ludźmi takimi jak Owen, Saint-Simon i Fourier rozprawia się pan Dühring za pomocą tytułu: alchemicy społeczni. Mędrkując o wartości czasu pracy, to znaczy pracy - dowodzi on, że sam stoi o wiele niżej od rzeczywistych alchemików. I teraz można ocenić zuchwalstwo, z jakim pan Dühring wmawia Marksowi twierdzenie, że czyjś czas pracy jako taki jest więcej wart niż czas pracy innej osoby, że czas pracy, a więc praca, ma wartość - Marksowi, który pierwszy wywiódł, że i dlaczego praca nie może mieć wartości!

Dla socjalizmu, który chce uwolnić ludzką siłę roboczą od roli towaru, zrozumienie, że praca nie ma, nie może mieć wartości, jest ogromnie doniosłe. Dzięki temu zrozumieniu upadają wszystkie - odziedziczone przez pana Dühringa po prymitywnym socjalizmie robotniczym - próby regulowania przyszłego podziału środków utrzymania jako jakiejś wyższego rzędu płacy roboczej. Ze zrozumienia tego wypływa następnie wniosek, że podział, o ile rządzą nim względy czysto ekonomiczne, będzie regulowany przez interes produkcji, a produkcji najbardziej sprzyja ten sposób podziału, który wszystkim członkom społeczeństwa pozwala możliwie wszechstronnie wykształcić, utrzymać i zastosować swoje zdolności. Dla odziedziczonego przez pana Dühringa sposobu myślenia klas wykształconych oczywiście potwornością wydać się musi to, że kiedyś nie będzie już zawodowych taczkarzy i zawodowych architektów, że człowiek, który przez pół godziny udzielał wskazówek jako architekt, przez jakiś czas popycha też taczki, dopóki znów nie stanie się potrzebna jego działalność jako architekta. Ładny to socjalizm, który uwiecznia zawodowych taczkarzy!

Jeżeli twierdzenie o równej wartości czasu pracy ma oznaczać, że każdy robotnik wytwarza w jednakowych okresach czasu jednakowe wartości, tak że nie trzeba obliczać żadnej przeciętnej - to jest ono najoczywiściej błędne. U dwóch robotników, nawet w tej samej gałęzi produkcji, wartość produktu jednej godziny pracy wypadnie zawsze różnie, zależnie od intensywności pracy i od zręczności; temu złu, które zresztą jest złem tylko dla ludzi pokroju pana Dühringa, nie może zaradzić żadna komuna gospodarcza, przynajmniej na naszej planecie. Cóż więc pozostaje z tej całej równowartości wszelkiej bez wyjątku pracy? Nic poza czczym reklamiarskim frazesem, którego jedynym podłożem ekonomicznym jest niezdolność pana Dühringa do odróżnienia określenia wartości przez pracę od określenia wartości przez płacę roboczą; pozostaje tylko ukaz, zasadnicze prawo nowej komuny gospodarczej: za równy czas pracy równa płaca robocza! Przedstawiciele starego, francuskiego komunizmu robotniczego i Weitling mieli o wiele lepsze uzasadnienie dla swojej równości płac.

Jakież jest więc rozwiązanie całej tej doniosłej kwestii wyższego wynagrodzenia za pracę złożoną? W społeczeństwie prywatnych wytwórców ludzie prywatni lub ich rodziny ponoszą koszty wykształcenia wykwalifikowanego robotnika; dlatego też przede wszystkim ludziom prywatnym dostaje się wyższa cena wykwalifikowanej siły roboczej: zręcznego niewolnika sprzedaje się drożej, zręcznego robotnika najemnego wynagradza się wyżej. W społeczeństwie zorganizowanym na sposób socjalistyczny koszty te ponosi społeczeństwo i do niego też należą owoce, wytworzone przez pracę złożoną większe wartości. Samemu robotnikowi nie przysługuje nadwyżka, z czego, nawiasem mówiąc, płynie praktyczny wniosek, że ulubione roszczenie robotnika do "całkowitego wytworu pracy" też ma swoje granice92.

VII. Kapitał i wartość dodatkowa

"Pan Marks, przede wszystkim, pojmuje kapitał nie w tym powszechnie przyjętym sensie ekonomicznym, zgodnie z którym jest on wyprodukowanym środkiem produkcji, lecz usiłuje wykoncypować ideę bardziej szczególną, dialektyczno-historyczną, wchodzi w grę metamorfozami pojęć i historii. Kapitał ma się narodzić z pieniądza; ma stanowić fazę historyczną, która zaczyna się z wiekiem XVI, mianowicie z przypisywanymi temu wiekowi zaczątkami rynku światowego. Rzecz jasna, że przy takim ujęciu zatraca się ostrość analizy ekonomicznej. Przy takich niesamowitych koncepcjach, które mają mieć charakter na wpół historyczny, na wpół logiczny, faktycznie zaś są tylko pomiotami fantastyki historycznej i logicznej, rozum traci zdolność rozróżniania i rzetelnego stosowania pojęć" —

i tak galopuje pan Dühring przez całą stronicę...

"Marksowskie określenie pojęcia kapitału może tylko wywołać zamęt w ścisłej ekonomii... lekkomyślności podawane jako głębokie prawdy logiczne... kruchość podwalin" itd.

A więc twierdzi się, że zdaniem Marksa kapitał miał się narodzić w początkach XVI wieku z pieniądza. To tak, jak gdyby ktoś chciał powiedzieć, że pieniądz kruszcowy narodził się z górą trzy tysiące lat temu z bydła, bo dawniej między innymi także bydło pełniło funkcję pieniądza. Tylko pan Dühring potrafi wyrazić się tak prymitywnie i opacznie. U Marksa przy analizie form ekonomicznych, w obrębie których rozwija się proces cyrkulacji towarów, jako ostatnia forma występuje pieniądz. "Ten końcowy wynik cyrkulacji towarów jest pierwszą formą przejawiania się kapitału. W swoim historycznym rozwoju kapitał wszędzie występuje wobec własności ziemskiej najpierw w formie pieniądza, jako majątek pieniężny, jako kapitał kupiecki i kapitał lichwiarski... To samo dzieje się codziennie na naszych oczach. Każdy nowy kapitał wciąż jeszcze wstępuje na scenę - tzn. na rynek, rynek towarowy, rynek pracy lub rynek pieniężny - najpierw jako pieniądz, pieniądz, który poprzez określane procesy przeistoczyć się ma w kapitał"92a. Jest to więc znowu fakt, który Marks stwierdza. Nie mogąc mu zaprzeczyć, pan Dühring przekręca go: kapitał ma się rodzić z pieniądza!

Dalej Marks bada procesy, za pośrednictwem których pieniądz przekształca się w kapitał, i odkrywa najpierw, że forma, w jakiej pieniądz krąży jako kapitał, jest odwróceniem formy, w której krąży on jako ogólny ekwiwalent towarowy. Prosty posiadacz towaru sprzedaje, żeby kupić; sprzedaje to, czego nie potrzebuje, a kupuje za utargowane pieniądze to, czego potrzebuje. Przystępując do uruchomienia interesu, kapitalista z góry kupuje to, czego sam nie potrzebuje; kupuje, żeby sprzedać, i to sprzedać drożej, żeby z powrotem otrzymać włożoną w transakcję kupna wartość pieniężną, powiększoną o pewien przyrost pieniędzy - i ten przyrost Marks nazywa wartością dodatkową.

Skąd pochodzi ta wartość dodatkowa? Nie może ona pochodzić ani stąd, że nabywca kupił towary poniżej wartości, ani stąd, że sprzedawca sprzedał je powyżej wartości, te zyski i straty wyrównują się wzajemnie, bo każdy jest na przemian nabywcą i sprzedawcą. Wartość dodatkowa nie może też pochodzić z oszustwa, jako że oszustwo może wprawdzie wzbogacić jednego kosztem drugiego, ale nie może powiększyć łącznej sumy posiadanej przez obu, a więc też ogólnej sumy cyrkulujących wartości. "Cała klasa kapitalistów jakiegoś kraju nie może sama siebie okpić"92b.

A jednak widzimy, że ogół klasy kapitalistów każdego kraju na naszych oczach ustawicznie się wzbogaca, sprzedając drożej, niż kupił, przywłaszczając sobie wartość dodatkową. Jesteśmy więc tam, gdzie byliśmy na początku: skąd pochodzi ta wartość dodatkowa? Na to pytanie należy odpowiedzieć, i to na drodze czysto ekonomicznej, z wykluczeniem wszelkiego oszustwa, wszelkiej ingerencji jakiejkolwiek przemocy; pytanie brzmi: Jak można ciągle sprzedawać drożej, niż się kupuje, nawet przy założeniu, że ciągle wymieniane są równe wartości na równe wartości?

Odpowiedź na to pytanie jest epokową zasługą nauki Marksa. Rzuca ona jasny snop światła na ten teren ekonomii, po którym poprzednio socjaliści w stopniu nie mniejszym niż ekonomiści burżuazyjni błądzili w zupełnych ciemnościach. Od niej datuje się, wokół niej się koncentruje socjalizm naukowy.

Odpowiedź ta jest następująca. Powiększenie wartości pieniądza, który się ma przekształcić w kapitał, nie może zachodzić w tym pieniądzu albo pochodzić z kupna, bo pieniądz ten realizuje tylko cenę towaru, a cena ta, skoro założyliśmy, że wymieniane są równe wartości, nie różni się od wartości towaru. Ale z tego samego powodu powiększenie wartości nie może pochodzić ze sprzedaży towaru. Zmiana musi więc zachodzić w towarze, który się kupuje; ale nie w jego wartości, skoro towar kupuje się i sprzedaje według jego wartości, tylko w jego wartości użytkowej jako takiej; zmiana wartości musi pochodzić ze spożytkowania towaru. "Aby uzyskać wartość ze spożycia towaru, nasz posiadacz pieniędzy musiałby mieć szczęście znalezienia... na rynku takiego towaru, którego wartość użytkowa lama miałaby osobliwą moc tworzenia wartości, że zatem samo spożycie towaru byłoby uprzedmiotowieniem pracy, czyli stwarzaniem wartości. I posiadacz pieniędzy znajduje na rynku taki szczególny towar - zdolność do pracy lub silę roboczą"92c. Praca jako taka, jak widzieliśmy, nie może mieć wartości, ale nie odnosi się to bynajmniej do siły roboczej. Ta nabiera wartości z chwilą, gdy się staje towarem - i rzeczywiście jest dziś towarem - a wartość ta, "podobnie jak wartość każdego innego towaru, określana jest przez czas pracy niezbędny do produkcji, a więc także do reprodukcji tego szczególnego artykułu"92d, to znaczy przez czas pracy potrzebny do produkcji środków utrzymania, koniecznych robotnikowi do utrzymania swej zdolności do pracy i do zachowania swego gatunku. Przyjmijmy, że te środki utrzymania reprezentują dzień w dzień sześciogodzinny czas pracy. A więc zaczynając przedsięwzięcie, kapitalista nasz, który celem uruchomienia swego interesu kupuje siłę roboczą, to znaczy najmuje robotnika, płaci temu robotnikowi pełną wartość dzienną jego siły roboczej, gdy wypłaca mu sumę pieniężną reprezentującą także sześć godzin pracy. Skoro więc robotnik przepracował sześć godzin w służbie kapitalisty uruchamiającego przedsiębiorstwo, w pełni skompensował mu jego wydatek, zapłatę za dzienną wartość siły roboczej. W takim wypadku jednak pieniądz nie przekształciłby się w kapitał, nie wytworzyłby wartości dodatkowej. Dlatego też nabywca siły roboczej ma zupełnie inny pogląd na charakter dokonywanej przez się transakcji. To, że do utrzymania robotnika przy życiu w ciągu dwudziestu czterech godzin potrzeba tylko sześciu godzin pracy, bynajmniej nie kłóci się z tym, że robotnik pracuje dwanaście z tych dwudziestu czterech godzin. Wartość siły roboczej i jej realizacja w procesie pracy to dwie różne wielkości. Posiadacz pieniędzy zapłacił dzienną wartość siły roboczej, przysługuje mu więc także używanie jej w ciągu całego dnia, należy mu się praca całodzienna. To, że wartość, którą stwarza, użycie siły roboczej w ciągu dnia, jest dwukrotnie większa niż wartość dzienna tej siły, stanowi wyjątkowe szczęście dla nabywcy, ale zgodnie z prawami wymiany towarowej nie jest to bynajmniej krzywdą dla sprzedawcy. Dziennie robotnik kosztuje więc posiadacza pieniędzy, jak przyjęliśmy, wartość produktu sześciu godzin pnący, ale dostarcza mu dziennie produkt wartości dwunastu godzin pracy. Różnica na korzyść posiadacza pieniędzy: sześć godzin nieopłaconej pracy dodatkowej, nieopłacony produkt dodatkowy, w którym ucieleśniona jest praca sześciu godzin. Sztuka została dokonana. Wartość dodatkowa została wytworzona, pieniądz przekształcił się w kapitał.

Wykazawszy w ten sposób, jak powstaje wartość dodatkowa i jak jedynie może powstać wartość dodatkowa pod panowaniem praw regulujących wymianę towarów, Marks obnażył mechanizm dzisiejszego kapitalistycznego sposobu produkcji i opartego na nim sposobu zawłaszczania, wyłuskał jądro, wokół którego osadził się cały dzisiejszy ustrój społeczny.

Ale to wytwarzanie kapitału ma jedną istotną przesłankę: "Przemiana pieniądza w kapitał wymaga więc, aby posiadacz pieniądza znalazł na rynku towarowym wolnego robotnika, wołanego w znaczeniu podwójnym; po pierwsze, powinien on jako wolna osoba rozporządzać swą siłą roboczą jako swoim towarem, a po wtóre, nie powinien mieć żadnych innych towarów do sprzedania, powinien być zupełnie wolny od wszystkiego, a więc wolny od wszelkich rzeczy niezbędnych do urzeczywistnienia jego siły roboczej"92e. Jednakże ten stosunek między posiadaczami pieniędzy czy towarów a posiadaczami własnej siły roboczej i niczego poza tym nie jest stosunkiem przyrodzonym ani też wspólnym dla wszystkich okresów historycznych. "Sam ten stosunek jest oczywiście wynikłem poprzedniego rozwoju dziejowego, wytworem... upadku szeregu dawniejszych formacji produkcji społecznej"92f. Otóż ten wolny robotnik masowo występuje w historii po raz pierwszy pod koniec wieku piętnastego i z początkiem szesnastego, wskutek rozkładu feudalnego sposobu produkcji. A wraz z tym, jak również z datującym się z tej samej epoki powstaniem handlu światowego i rynku światowego, powstało podłoże, na którym masa istniejącego bogactwa ruchomego coraz bardziej musiała się przekształcać w kapitał, a kapitalistyczny sposób produkcji, skierowany na wytwarzanie wartości dodatkowej, coraz bardziej musiał się stawać jedynym sposobem panującym wyłącznie.

Tak wyglądają "niesamowite koncepcje" Marksa, te "pomioty fantastyki historycznej i logicznej", przy których "rozum traci zdolność rozróżniania i rzetelnego stosowania pojęć". A teraz zestawmy z tymi "lekkomyślnościami" owe "głębokie prawdy logiczne" i "ostateczną najściślejszą naukowość w sensie nauk ścisłych", którą nam oferuje pan Dühring.

Otóż Marks ujmuje kapitał "nie w tym powszechnie przyjętym sensie ekonomicznym, zgodnie z którym jest on wyprodukowanym środkiem produkcji"; przeciwnie, mówi on, że suma wartości dopiero wtedy przekształca się w kapitał, gdy zostaje zrealizowana, gdy tworzy wartość dodatkową. A co mówi pan Dühring?

"Kapitał to trzon środków siły ekonomicznej do kontynuowania produkcji i do tworzenia udziałów w owocach ogólnej siły roboczej".

Jakkolwiek mętne i nieporządne jest to określenie, jedno jest pewne: trzon środków siły ekonomicznej może sobie przez całą wieczność kontynuować produkcję, ale wedle własnych słów pana Dühringa nie stanie się kapitałem, dopóki nie będzie wytwarzał "udziałów w owocach ogólnej siły roboczej", to znaczy wartości dodatkowej lub co najmniej produktu dodatkowego. Tak więc pan Dühring nie tylko popełnia grzech zarzucany Marksowi, a polegający na tym, że Marks ujmuje kapitał nie w powszechnie przyjętym znaczeniu ekonomicznym; pan Dühring ponadto popełnia jeszcze "źle zamaskowany" górnolotnymi zwrotami, nieudolny plagiat z Marksa.

Na stronie 262 znajduje się dalszy wywód na ten temat:

"Kapitał w sensie społecznym" (kapitał w sensie niespołecznym musi pan Dühring dopiero odkryć) "jest mianowicie specyficznie różny od czystego środka produkcji; bo gdy ten ostatni posiada charakter jedynie techniczny i jest potrzebny we wszystkich okolicznościach, pierwszy odznacza się swoją społeczną siłą zawłaszczania i tworzenia udziałów. Kapitał społeczny jest oczywiście w znacznej części jedynie tylko technicznym środkiem produkcji w jego funkcji społecznej; ale ta właśnie funkcja... musi zniknąć".

Jeżeli uwzględnić, że to właśnie Marks pierwszy podkreśli t "funkcję społeczną", poprzez którą jedynie suma wartości staje się kapitałem, to oczywiście "dla każdego bacznego obserwatora przedmiotu rychło musi stać się pewne, że marksowskie określenie pojęcia kapitału może wywołać tylko zamęt" - ale nie, jak sądzi pan Dühring, w nauce ekonomii, tylko, jak widać, jedynie i wyłącznie w głowie samego pana Dühringa, który w "Krytycznej historii" zapomniał już, jak dużo uszczknął ze wspomnianego pojęcia kapitału w swoim "Kursie".

Jednakże pan Dühring nie zadowala się tym, że swoją definicję kapitału zapożycza, choć w "oczyszczonej" formie, od Marksa. Musi także wejść z nim w "grę metamorfozami pojęć i historii" - choć wie przy tym doskonale, że nic z tego nie wyjdzie, poza "niesamowitymi koncepcjami", "lekkomyślnościami", "kruchością podwalin" itd. Skąd pochodzi ta "społeczna funkcja" kapitału, która mu umożliwia przywłaszczanie sobie owoców cudzej pracy, jedyna funkcja, która odróżnia go od zwykłego środka produkcji?

Nie pochodzi ona - mówi pan Dühring — z "natury środków produkcji ani z ich technicznej niezbędności".

Powstała więc historycznie - i pan Dühring powtarza nam na stronie 262 tylko to, cośmy już dziesięć razy słyszeli, kiedy tłumaczy jej powstanie znaną przygodą dwu mężów, z których jeden w zaraniu dziejów, zadając gwałt drugiemu, przekształca swój środek produkcji w kapitał. Ale pan Dühring nie poprzestaje na tym, że przypisuje funkcji społecznej, dzięki której suma wartości staje się dopiero kapitałem, historyczny początek; przepowiada on jej też historyczny koniec. Ona "właśnie musi zniknąć". Zjawisko, które powstało w procesie historycznym i w procesie historycznym znika, nazywa się zazwyczaj w języku potocznym "fazą historyczną". Kapitał jest więc fazą historyczną nie tylko u Marksa, ale i u pana Dühringa. Musimy więc dojść do wniosku, że znaleźliśmy się wśród jezuitów. Gdy dwaj czynią to samo, nie jest to tym samym. Gdy Marks mówi, że kapitał jest fazą historyczną, to jest to niesamowita koncepcja, pomiot historycznej i logicznej fantastyki, przy którym znika możliwość rozróżnienia i rzetelnego stosowania pojęć. Gdy pan Dühring również przedstawia kapitał jako fazę historyczną, to jest to dowód ostrości analizy ekonomicznej, ostatecznej i najściślejszej naukowości w sensie nauk ścisłych.

Czym więc różni się duhringowską koncepcja kapitału od marksowskie)?

"Kapitał - mówi Marks - nie wynalazł pracy dodatkowej. Gdziekolwiek środki produkcji są monopolem części społeczeństwa, robotnik, wolny czy niewolny, musi do czasu pracy niezbędnego do utrzymania go przy życiu dołączać dodatkowy czas pracy, ażeby wytworzyć środki utrzymania dla właściciela środków produkcji"92g. Praca dodatkowa, praca ponad czas potrzebny na własne utrzymanie robotnika, i zawłaszczenie produktu tej pracy dodatkowej przez innych, wyzysk pracy - to rzeczy wspólne wszystkim dotychczasowym formom społeczeństwa, którym właściwe są przeciwieństwa klasowe. Ale dopiero wtedy, gdy produkt tej dodatkowej pracy przybierze formę wartości dodatkowej, gdy właściciel środków produkcji spotka jako obiekt wyzysku wolnego robotnika - wolnego od pęt społecznych i wolnego od własnego mienia - i wyzyskuje go w celu produkcji towarów, dopiero wtedy, według Marksa, środek produkcji przybiera specyficzny charakter kapitału. A ten proces zaczął się na wielką skalę dopiero pod koniec XV i w początkach XVI wieku.

Natomiast pan Dühring nazywa kapitałem każdą sumę środków produkcji, która "tworzy udziały w owocach ogólnej siły roboczej", a więc powoduje pracę dodatkową w jakiejkolwiek formie. Innymi słowy, pan Dühring anektuje odkrytą przez Marksa pracę dodatkową, żeby za jej pomocą uśmiercić chwilowo mu nie konweniującą, również przez Marksa odkrytą, wartość dodatkową. Według pana Dühringa kapitałem byłoby tak samo ruchome i nieruchome bogactwo obywateli Koryntu i Aten, gospodarujących przy pomocy niewolników, jak i bogactwo wielkich właścicieli ziemskich z czasów cesarstwa rzymskiego, jak również bogactwo średniowiecznych baronów feudalnych, o ile w jakiś sposób służyło produkcji.

Pan Dühring sam nie ujmuje więc "kapitału w powszechnie przyjętym znaczeniu, zgodnie z którym kapitał to wyprodukowany środek produkcji", lecz w znaczeniu wręcz przeciwnym, obejmującym nawet nie wyprodukowane środki produkcji, ziemię i jej zasoby naturalne. Tymczasem wyobrażenie, że kapitał jest po prostu "wyprodukowanym środkiem produkcji", jest powszechnie przyjęte tylko w wulgarnej ekonomii. Poza tą, tak panu Dühringowi drogą, wulgarną ekonomią "wyprodukowany środek produkcji", czyli suma wartości w ogóle, staje się kapitałem dopiero dzięki temu, że przynosi zysk lub procent, to znaczy zawłaszcza dodatkowy produkt nieopłaconej pracy w formie wartości dodatkowej, mianowicie znowu w jej dwu określonych formach pochodnych. A przy tym całkiem obojętny jest fakt, że cała burżuazyjna ekonomia ugrzęzła w przekonaniu, że właściwość przynoszenia zysku czy procentu sama przez się znamionuje każdą sumę wartości zastosowaną w normalnych warunkach w produkcji czy w wymianie. Kapitał i zysk czy kapitał i procent są w klasycznej ekonomii tak samo nierozłączne, pozostają względem siebie w takim samym stosunku, jak przyczyna i skutek, ojciec i syn, wczoraj i dziś. Jednakże słowo kapitał w nowocześnie ekonomicznym znaczeniu występuje dopiero od czasu, w którym występuje i sama oznaczana przezeń rzecz, kiedy bogactwo ruchome coraz bardziej przybiera funkcję kapitału, wyzyskując pracę dodatkową wolnych robotników do produkcji towarów; słowo to wprowadził mianowicie pierwszy w dziejach naród kapitalistów, Włosi w XV i XVI stuleciu. I jeżeli Marks pierwszy dokonał gruntownej analizy właściwego nowoczesnemu kapitałowi sposobu zawłaszczania, jeżeli uzgodnił pojęcie kapitału z historycznymi faktami, z których kapitał został w ostatniej instancji wyabstrahowany i którym zawdzięczał swoje istnienie; jeżeli w ten sposób Marks uwolnił to pojęcie ekonomiczne od niejasnych i chwiejnych wyobrażeń, którymi było ono jeszcze oplatane także w klasycznej ekonomii burżuazyjnej i u dotychczasowych socjalistów - to właśnie Marks "zastosował ostateczną i najściślejszą naukowość", którą pan Dühring wciąż ma na języku, a której tak strasznie mu brak. Faktycznie u pana Dühringa sprawa wygląda zupełnie inaczej. Nie wystarcza mu to, że przedstawienie kapitału w charakterze fazy historycznej piętnuje jako "pomiot fantastyki historycznej i logicznej", potem sam przedstawia go jako fazę historyczną. Także wszystkie środki siły ekonomicznej, wszystkie środki produkcji zawłaszczające "udziały w owocach ogólnej siły roboczej", a więc także własność ziemską we wszystkich społeczeństwach klasowych, nazywa on po prostu kapitałem, co mu jednak ani trochę nie przeszkadza odróżniać w dalszych wywodach w sposób najzupełniej tradycyjny własność ziemską i rentę gruntową od kapitału i zysku i nazywać kapitałem tylko te środki produkcji, które przynoszą zysk lub procent, jak się o tym dokładnie można przekonać na stronie 156 i następnych "Kursu". Równie dobrze mógłby pan Dühring najpierw objąć nazwą lokomotywa także konie, woły, osły i psy, jako że przy ich pomocy też można ciągnąć wóz, i mógłby zarzucić dzisiejszym inżynierom, że nazwę lokomotywa ograniczając do nowoczesnego parowozu, czyniąc z niej fazę historyczną, powymyślali niesamowite koncepcje, pomioty fantastyki historycznej i logicznej itd., aby w końcu oświadczyć, że jednak konie, osły, woły i psy nie podpadają pod nazwę lokomotywa, która odnosi się tylko do parowozów. - Wobec tego znowu zmuszeni jesteśmy powiedzieć, że właśnie przy duhringowskim pojęciu kapitału zatraca się wszelka ostrość analizy ekonomicznej, znika możność rozróżniania rzetelnego stosowania pojęć, że niesamowite koncepcje, zamęt, nieodpowiedzialne pomysły podawane jako głębokie prawdy logiczne oraz kruchość podwalin - widzimy w całej okazałości właśnie u pana Dühringa.

Ale to wszystko nie ma znaczenia. Bo jednak pozostaje zasługą pana Dühringa odkrycie osi, wokół której obraca się cała dotychczasowa ekonomia, cała polityka i całe prawodawstwo, krótko mówiąc, cała dotychczasowa historia. Oto ta oś:

"Przemoc i praca to dwa główne czynniki, które wchodzą w rachubę przy tworzeniu związków społecznych".

W tym jednym zdaniu zawiera się cała konstytucja dotychczasowego świata ekonomicznego. Jest ona nader krótka i brzmi:

Artykuł pierwszy: praca wytwarza. Artykuł drugi: przemoc dokonuje podziału. Na tym, "mówiąc po ludzku i po niemiecku", kończy się też cała mądrość ekonomiczna pana Dühringa.

VIII. Kapitał i wartość dodatkowa

(Dokończenie)

"Zdaniem pana Marksa płaca robocza stanowi zapłatę za ten tylko czas pracy, w którym robotnik jest rzeczywiście czynny, żeby umożliwić sobie egzystencję. Otóż na to wystarczy niewielka tylko ilość godzin; cała pozostała część niejednokrotnie bardzo przedłużonego dnia pracy dostarcza nadwyżki, w której zawarta jest tak zwana przez naszego autora <>, czyli, mówiąc językiem powszechnie używanym, zysk z kapitału. Pomijając czas pracy zawarty na jakimś szczeblu produkcji już w środkach produkcji i odpowiednich surowcach, ta nadwyżka dnia roboczego jest udziałem kapitalistycznego przedsiębiorcy. Przedłużenie dnia pracy jest wobec tego czystym eksploatatorskim dochodem kapitalisty".

Według pana Dühringa marksowska wartość dodatkowa nie jest więc niczym więcej niż tym, co w języku powszechnie używanym nazywa się dochodem z kapitału, czyli zyskiem. Posłuchajmy samego Marksa. Na stronie 195 "Kapitału" wartość dodatkowa jest wyjaśniona przez następujące po tym terminie, wzięte w nawias słowa: "procent, zysk, renta"92h. Na stronie 210 Marks podaje przykład, w którym suma wartości dodatkowej wynosząca 71 szylingów występuje w swoich różnych formach podziałowych: dziesięcina, podatki terenowe i państwowe - 21 szylingów, renta gruntowa - 28 szylingów, zysk dzierżawcy i procent - 22 szylingi, razem globalna wartość dodatkowa - 71 szylingów92i. - Na stronie 542 Marks nazywa głównym niedociągnięciem Ricarda to, że "nie przedstawia on wartości dodatkowej w czystej postaci, to znaczy nie niezależnie od jej szczególnych form, jak zysk, renta gruntowa itd." 65, wskutek czego prawa rządzące stopą wartości dodatkowej łączy bezpośrednio z prawami rządzącymi stopą zysku; w związku z tym Marks zapowiada: "Dowiodę później, w trzeciej księdze tego dzieła, że w określonych okolicznościach ta sama stopa wartości dodatkowej może się wyrazić w najróżniejszych stopach zysku, a różne stopy wartości dodatkowej - w tej samej stopie zysku"92j. Na stronie 587 czytamy: "Kapitalista, który wytwarza wartość dodatkową, czyli bezpośrednio wyciska z robotnika pracę nieopłaconą i utrwala ją w towarach, pierwszy wprawdzie przywłaszcza sobie wartość dodatkową, ale nie jest bynajmniej jej właścicielem ostatecznym. Musi on następnie dzielić się nią z kapitalistami pełniącymi inne funkcje w całokształcie produkcji społecznej, z właścicielem ziemskim itd. Wartość dodatkowa rozpada się więc na różne części, które dostają się różnym kategoriom osób i przybierają różne, wzajem od siebie niezależne formy, jak zysk, procent, zysk handlowy, renta gruntowa itd. Te przekształcone formy wartości dodatkowej mogą być rozpatrzone dopiero w księdze trzeciej"92k. Podobnie w wielu innych miejscach.

Nie można się wyrazić jaśniej. Przy każdej sposobności Marks zwraca uwagę na to, że jego wartości dodatkowej absolutnie nie należy mieszać z zyskiem lub dochodem z kapitału, który jest raczej formą pochodną, a bardzo często nawet tylko ułamkiem wartości dodatkowej. Jeżeli pan Dühring mimo to twierdzi, że marksowska wartość dodatkowa stanowi, "mówiąc językiem powszechnie używanym, zysk z kapitału'', i jeżeli się weźmie pod uwagę to, że całe dzieło Marksa obraca się wokół wartości dodatkowej, można będzie przyjąć tylko dwie ewentualności: albo pan Dühring nic nie rozumie, a trzeba bezprzykładnego bezwstydu, żeby atakować książkę, której treści się nie zna, albo rozumie, co przeczytał, i popełnia rozmyślne fałszerstwo. Idźmy dalej:

"Jadowita nienawiść, z jaką pan Marks przedstawia to przedsiębiorstwo wyciskania, jest aż nadto zrozumiała. Ale możliwe jest nawet potężniejsze oburzenie i jeszcze mocniejsze podkreślenie eksploatatorskiego charakteru formy gospodarki opartej na pracy najemnej, bez owego chwytu teoretycznego, który znajduje wyraz w marksowskie) nauce o wartości dodatkowej".

Uczciwie pomyślany, ale błędny chwyt teoretyczny Marksa budzi u tegoż jadowitą nienawiść do przedsiębiorstwa wyciskania; sama przez się moralna, namiętność ta przybiera dzięki fałszywemu "chwytowi teoretycznemu" niemoralny wyraz, objawia się w nieszlachetnej nienawiści i niskiej jadowitości, podczas gdy ostateczna i najściślejsza naukowość pana Dühringa uzewnętrznia się w moralnej namiętności o charakterze odpowiednio szlachetnym, w oburzeniu, które także pod względem formy jest moralne, ponadto zaś góruje nad jadowitą nienawiścią ilościowo, jest oburzeniem potężniejszym. Tak pan Dühring rozkoszuje się samym sobą; a my zobaczmy, skąd pochodzi to potężniejsze oburzenie.

"Powstaje mianowicie - czytamy dalej - pytanie, w jaki to sposób konkurujący przedsiębiorcy potrafią całkowity produkt pracy, a tym samym produkt dodatkowy, stale realizować w cenie o tyle wyższej od naturalnych kosztów produkcji, o czym świadczy wspomniany stosunek nadwyżki godzin pracy. Odpowiedzi na to nie znajdziemy w marksowskie) doktrynie, a to z tego prostego wzglądu, że nie było w niej miejsca nawet na postawienie tego pytania. Zbytkowny charakter produkcji opartej na pracy najemnej w ogóle nie był poważnie poruszony, a ustrój społeczny z jego pasożytniczymi instytucjami wcale nie zostaj rozpoznany jako najgłębsza przyczyna białego niewolnictwa. Na odwrót, zjawiska polityczno-społeczne Marks stale usiłuje tłumaczyć ekonomicznymi".

Tymczasem, jak widzieliśmy z przytoczonych wyżej fragmentów, Marks wcale nie twierdzi, że kapitalista przemysłowy, pierwszy przywłaszczyciel produktu dodatkowego, we wszelkich okolicznościach sprzedaje go przeciętnie według pełnej wartości, jak zakłada pan Dühring. Marks wyraźnie mówi, że także zysk handlowy stanowi część wartości dodatkowej, co przy danych założeniach możliwe jest tylko wtedy, gdy fabrykant sprzedaje kupcowi swój produkt poniżej wartości, odstępując mu w ten sposób część zdobyczy. Toteż kwestii tej, tak jak tu została postawiona, nie mógł Marks w ogóle roztrząsać. Postawione racjonalnie, pytanie to brzmi: w jaki sposób wartość dodatkowa przekształca się w swoje formy pochodne - zysk, procent, dochód handlowy, rentę gruntową itd.? A odpowiedź na to pytanie przyrzeka Marks dać w księdze trzeciej. Jeżeli jednak pan Dühring nic może czekać, aż wyjdzie drugi tom "Kapitału", to powinien by na razie rozejrzeć się nieco dokładniej w tomie pierwszym. Mógłby tam, obok przytoczonych już ustępów, przeczytać na przykład na stronie 323, że według Marksa immanentne prawa produkcji kapitalistycznej przejawiają się w zewnętrznym ruchu kapitałów jako przymusowe prawa konkurencji i w tej formie, jako motywy działania, dochodzą do świadomości indywidualnego kapitalisty; że w związku z tym naukowa analiza konkurencji jest możliwa tylko po poznaniu wewnętrznej istoty kapitału, podobnie jak pozorny ruch ciał niebieskich jest zrozumiały tylko dla tego, kto zna ich ruch prawdziwy, ale zmysłowo niepostrzegalny. Następnie Marks wykazuje na konkretnym przykładzie, jak określone prawo, prawo wartości, przejawia się w określonym przypadku w ramach konkurencji i jak pełni tu funkcję bodźca92l. Już z tego mógł się pan Dühring dowiedzieć, że przy podziale wartości dodatkowej konkurencja odgrywa główną rolę. Jeżeli trochę pomyśleć, to podane w pierwszym tomie wskazówki faktycznie starczą, żeby przynajmniej w ogólnych zarysach poznać przemianę wartości dodatkowej w jej formy pochodne.

Ale dla pana Dühringa właśnie konkurencja stanowi absolutną przeszkodę w zrozumieniu rzeczy. Nie może on pojąć, w jaki to sposób konkurujący przedsiębiorcy potrafią stale realizować pełny produkt pracy, a tym samym produkt dodatkowy, znacznie wyżej od naturalnych kosztów produkcji. Znowu pan Dühring wyraża się z właściwą sobie "ścisłością", która faktycznie jest niechlujstwem. Produkt dodatkowy jako taki nie reprezentuje przecież u Marksa żadnych kosztów produkcji. Jest to ta część produktu, która kapitalistę nic nie kosztuje. Gdyby więc konkurujący przedsiębiorcy chcieli realizować produkt dodatkowy po cenie jego naturalnych kosztów produkcji, musieliby go podarować. Ale nie zatrzymujmy się nad takimi "mikrologicznymi szczegółami". Czy konkurujący przedsiębiorcy faktycznie nie realizują dzień w dzień produktu pracy powyżej naturalnych kosztów produkcji? Według pana Dühringa naturalne koszty produkcji polegają

"na nakładzie pracy, czyli siły, którą z kolei można w ostatecznym rachunku mierzyć nakładami na wyżywienie",

to znaczy w dzisiejszym społeczeństwie rzeczywistymi wydatkami na surowiec, środki pracy i płacę roboczą, w odróżnieniu od "cła", zysku, od nadwyżki wymuszonej ze szpadą w ręku. Tymczasem wiadomo powszechnie, że w społeczeństwie, w którym żyjemy, konkurujący przedsiębiorcy nie realizują swych towarów po cenie naturalnych kosztów produkcji, lecz doliczają - i z reguły też otrzymują - tak zwaną nadwyżkę, zysk. Pytanie, które, jak się panu Dühringowi zdaje, wystarczy tylko postawić, żeby wywrócić cały gmach Marksa, jak nieboszczyk Jozue obalił mury Jerycha, pytanie to odnosi się także do teorii ekonomicznej pana Dühringa. Zobaczmy, jak na nie on odpowiada:

"Własność kapitału — mówi — nie ma żadnego praktycznego sensu i jest nie do zrealizowania, o ile nic zawiera się w niej zarazem pośrednia przemoc nad materiałem ludzkim. Wytworem tej przemocy jest zysk z kapitału, którego wielkość jest zatem zależna od zakresu i nasilenia tej władzy... Zysk z kapitału to instytucja polityczna i społeczna, działająca potężniej niż konkurencja. Przedsiębiorcy działają pod tym względem jako stan i każdy z nich utrzymuje swoją pozycję. Przy istniejącym sposobie gospodarowania pewna miara zysku z kapitału jest koniecznością".

Niestety i teraz wciąż jeszcze nie wiemy, w jaki to sposób konkurujący przedsiębiorcy potrafią stale realizować produkt pracy powyżej naturalnych kosztów produkcji. Pan Dühring nie ceni chyba swojego audytorium tak nisko, by mu zatykać usta frazesem, że zysk z kapitału stoi ponad konkurencją, jak swego czasu król pruski ponad prawem. Manewry, za pomocą których król pruski stanął ponad prawem, znamy; manewry zaś, za pomocą których zysk z kapitału potrafi stać się silniejszy od konkurencji, to właśnie to, co nam pan Dühring ma wyjaśnić, a czego wyjaśnienia uparcie nam odmawia. Niczego nie wyjaśnia też tutaj to, że, jak powiada, przedsiębiorcy postępują pod tym względem jako stan, przy czym każdy z nich utrzymuje swoją pozycję. Nie musimy chyba wierzyć panu Dühringowi na słowo, że wystarczy pewnej liczbie ludzi postępować jako stan, żeby każdy z nich utrzymał swoją pozycję. Jak wiadomo, rzemieślnicy cechowi w wiekach średnich, francuscy szlachcice w roku 1789 nader stanowczo działali jako stan, a jednak upadli. Armia pruska pod Jena34 działała też jako stan, lecz zamiast utrzymać swoją pozycję, musiała wyrywać, a potem nawet częściami kapitulować. Tak samo nie może nas zadowolić zapewnienie, że przy istniejącym sposobie gospodarowania pewna miara zysku z kapitału jest koniecznością; bo idzie przecież o to, żeby dowieść, dlaczego tak jest. Ani o krok nie zbliża nas do celu następująca informacja pana Dühringa:

"Władza kapitału wyrosła w związku z władzą nad ziemią. Część pańszczyźnianych robotników rolnych obrócona została w miastach w robotników zatrudnionych w rzemiośle, a w końcu w materiał fabryczny. Po rencie gruntowej wytworzył się zysk z kapitału jako druga forma renty z posiadania".

Pomijając nawet historyczną nieprawidłowość tego twierdzenia, pozostaje ono tylko twierdzeniem i ogranicza się do jeszcze jednego zapewnienia o tym, co właśnie należy wyjaśnić i udowodnić. Możemy więc tylko dojść do wniosku, że pan Dühring nie umie odpowiedzieć na własne pytanie: w jaki to sposób konkurujący przedsiębiorcy potrafią stale realizować produkt pracy powyżej naturalnych kosztów jego produkcji - to znaczy nie umie on wyjaśnić, jak powstaje zysk. Nie pozostaje mu nic innego, jak po prostu zadekretować: zysk z kapitału jest wytworem przemocy, co zresztą najzupełniej się zgadza z artykułem z duhringowskiej konstytucji społecznej: przemoc dokonuje podziału. To bardzo ładnie powiedziane; ale teraz "powstaje pytanie": co przemoc może podzielić? Musi przecież być coś do podziału, inaczej nawet wszechpotężna przemoc przy najlepszej woli nie może nic dzielić. Zysk, który konkurujący przedsiębiorcy chowają do kieszeni, jest czymś bardzo uchwytnym i namacalnym. Przemoc może go brać, ale go nie tworzy. A jeżeli pan Dühring uparcie odmawia nam wyjaśnienia, w jaki sposób przemoc pobiera zysk przedsiębiorcy, to odpowiada tylko grobowym milczeniem na pytanie, skąd go bierze. Gdzie nie ma nic, tam cesarz, jak wszelka inna władza, utracił swoje prawa. Z niczego nie powstaje nic, a tym bardziej zysk. Jeżeli posiadanie kapitału nie ma praktycznego sensu i jest nie do zrealizowania, jeżeli nie zawiera się w nim zarazem pośrednia władza nad materiałem ludzkim, to znów powstaje pytanie, po pierwsze, w jaki sposób bogactwo składające się na kapitał doszło do tej władzy, pytanie, z którym bynajmniej nie można się rozprawić kilkoma wyżej wymienionymi twierdzeniami historycznymi; po drugie, w jaki sposób władza ta zamienia się w pomnażanie kapitału, zysk, i po trzecie, skąd bierze ten zysk.

Z którejkolwiek strony dotkniemy duhringowskiej ekonomii, nie posuniemy się ani o krok naprzód. Na wszystkie niemiłe okoliczności, na zysk, rentę gruntową, głodowe płace, niewolę robotników, ekonomia ta ma tylko jedno słowo wytłumaczenia: przemoc i jeszcze raz przemoc, i "potężniejsze oburzenie" pana Dühringa wyładowuje się właśnie w oburzeniu na przemoc. Widzieliśmy, po pierwsze, że to powoływanie się na przemoc jest żałosnym wybiegiem, przeniesieniem problemu z terenu ekonomicznego na polityczny, które nie potrafi wyjaśnić ani jednego faktu ekonomicznego; a po wtóre, samo powstanie przemocy pozostaje nie wytłumaczone - i nie bez racji, gdyż inaczej trzeba by dojść do wniosku, że wszelka siła społeczna i wszelka przemoc polityczna bierze początek w przesłankach ekonomicznych, w historycznie każdemu społeczeństwu właściwym sposobie produkcji i wymiany.

Spróbujmy jednak wydobyć z nieubłaganego "gruntownego pogłębiacza" ekonomii jeszcze kilka dalszych informacji na temat zysku. Może nam się uda, jeżeli sięgniemy do miejsca, w którym traktuje on o płacy roboczej. Na stronie 158 czytamy:

"Płaca robocza to żołd na utrzymanie siły roboczej, który wchodzi w rachub? przede wszystkim jako podstawa renty gruntowej i zysku z kapitału. Żeby dość wyraźnie zdać sobie spraw? z istniejących w tej dziedzinie stosunków, wyobraźmy sobie rent; gruntową, a następnie także zysk z kapitału, najpierw historycznie, bez płacy roboczej, a więc na gruncie niewolnictwa lub poddaństwa... To, czy utrzymywany ma być niewolnik, chłop poddany czy robotnik najemny, stwarza tylko różnice w sposobie obciążenia kosztów produkcji. W każdym wypadku czysty zysk osiągnięty przez wykorzystanie siły roboczej stanowi dochód pracodawcy... Widzimy więc, że... szczególnie to główne przeciwieństwo, dzięki któremu po jednej stronie figuruje jakiś rodzaj renty od posiadania, a po drugiej pozbawiona posiadania praca najemna - nie może być uchwycone w jednym tylko ogniwie, lecz zawsze w obu naraz".

A renta od posiadania, to - jak się dowiadujemy na stronie 188 - wspólny termin na określenie renty gruntowej i zysku z kapitału. Dalej, na stronic 174, czytamy:

,,Istota zysku z kapitału tkwi w zawłaszczaniu główne części wytworu siły roboczej. Bez odpowiednika w jakiejś postaci pracy ujarzmionej pośrednio lub bezpośrednio - jest on nie do pomyślenia".

I na stronie 183:

Płaca robocza "jest we wszelkich okolicznościach tylko żołdem, który musi ogólnie zapewnić utrzymanie i możliwość rozmnażania się robotnika".

I wreszcie na stronie 195:

"To, co przypada rencie od posiadania, musi tracić płaca robocza, i na odwrót, co z ogólnej zdolności wytwórczej (!) przypada pracy, musi być ujmowane dochodom z posiadania".

Pan Dühring robi nam niespodziankę za niespodzianką. W teorii wartości i w rozdziałach następnych, aż do nauki o konkurencji włącznie, a więc od strony i do 155, ceny towarów, czyli wartości, dzieliły się, po pierwsze, na naturalne koszty produkcji, czyli wartość produkcyjną, to znaczy wydatki na surowiec, narzędzia pracy i płace, i po wtóre, na nadwyżkę, czyli wartość dystrybucyjną, owo ze szpadą w ręku wymuszone opodatkowanie na korzyść klasy monopolistów; nadwyżkę, która - jak widzieliśmy - nie mogła nic faktycznie zmienić w podziale bogactwa, jako że jedną ręką musiała zwracać to, co drugą brała, a poza tym, o ile pan Dühring prawdę mówi o jej pochodzeniu i zawartości, powstała z niczego, a więc nie zawierała nic. W dwu następnych rozdziałach, które traktują o rodzajach dochodów, a więc od strony 156 do 217, nie ma już mowy o nadwyżce. Zamiast tego wartość każdego wytworu pracy, a więc każdego towaru, dzieli się obecnie na dwie następujące części: po pierwsze, koszty produkcji, obejmujące także wypłaconą płacę roboczą, i po wtóre: "osiągnięty przez wykorzystanie siły roboczej czysty zysk", który stanowi dochód pracodawcy. A ten czysty zysk ma dobrze znajomą fizjonomię, której nie zdoła zakryć żaden tatuaż ani pokost. "Żeby dość wyraźnie zdać sobie sprawę z istniejących w tej dziedzinie stosunków", niech sobie czytelnik przedstawi przytoczone właśnie ustępy z pracy pana Dühringa, wydrukowane obok przytoczonych poprzednio ustępów z Marksa o pracy dodatkowej, produkcie dodatkowym i wartości dodatkowej; zauważy wtedy, że pan Dühring swoim obyczajem bezpośrednio przepisuje tu "Kapitał".

Pracę dodatkową w jakiejkolwiek formie, czy to będzie niewolnictwo, pańszczyzna czy praca najemna, uznaje pan Dühring za źródło dochodów wszystkich panujących dotychczas klas: wyjęte z wielokrotnie przytaczanego ustępu: "Kapitał", strona 227: - kapitał nie wynalazł pracy dodatkowej itd.92m - A czymże jest "czysty zysk", stanowiący "dochód pracodawcy", jeżeli nie nadwyżką produktu pracy nad płacą roboczą, która przecież także u pana Dühringa, mimo że najzupełniej zbędnie została przebrana za jakiś żołd, musi na ogół zapewnić utrzymanie i możliwość rozmnażania się robotnika? W jaki sposób może zachodzić "zawłaszczanie głównej części wytworu siły roboczej", jak nie w ten, że kapitalista, jak to widzimy u Marksa, wyciska z robotnika więcej pracy, niż trzeba do reprodukcji spożytych przez tego ostatniego środków utrzymania, czyli wskutek tego, że kapitalista każe robotnikowi pracować dłużej, niż trzeba do skompensowania wartości wypłaconej robotnikowi płacy roboczej? A więc przedłużenie dnia roboczego ponad czas potrzebny do reprodukcji środków utrzymania robotnika, marksowska praca dodatkowa - oto rzecz, która się kryje za duhringowym "wykorzystaniem siły roboczej". I w czymże innym ucieleśnia się ów "czysty zysk" pracodawcy, jak nie w marksowskim produkcie dodatkowym i wartości dodatkowej? I czym, poza nieścisłym ujęciem, różni się duhringowską renta od posiadania od marksowskiej wartości dodatkowej? Zresztą termin "renta od posiadania" wziął pan Dühring od Rodbertusa, który łączył już rentę gruntową i rentę od kapitału, czyli zysk z kapitału, pod wspólnym terminem renty, tak że panu Dühringowi pozostało tylko dodać "posiadanie"92n. Żeby zaś nie było żadnej wątpliwości co do plagiatu, ujmuje pan Dühring wyłożone przez Marksa w rozdziale 15 "Kapitału" (str. 539 i nast.) prawa dotyczące zmian wielkości ceny siły roboczej i wartości dodatkowej92o w taki sposób, że to, co przypada rencie od posiadania, musi tracić płaca robocza, i na odwrót; i w ten sposób sprowadza bogate w treść poszczególne prawa marksowskie do beztreściwej tautologii, bo rozumie się samo przez się, że jedna część określanej, z dwu części złożonej wielkości nie może wzrastać, jeżeli druga nie maleje. Tak więc udało się panu Dühringowi dokonać przywłaszczenia idei marksowskich w taki sposób, że "ostateczna i najściślejsza naukowość w sensie nauk ścisłych", tkwiąca oczywiście w marksowskim wykładzie, znikła bez reszty.

Musimy więc przyjąć, że zastanawiający hałas podniesiony przez pana Dühringa w "Krytycznej historii" z powodu "Kapitału", w szczególności zaś kurzawa, którą wzbija słynnym pytaniem na temat wartości dodatkowej, pytaniem, którego by lepiej nie stawiał, skoro sam nie może udzielić na nie odpowiedzi - to wszystko tylko fortele wojenne, chytre manewry, które mają zasłonić popełniony w "Kursie" gruby plagiat z Marksa. Pan Dühring miał zaiste wszelkie powody, żeby przestrzec swoich czytelników przed studiowaniem "kłębka, który pan Marks nazywa Kapitałem", przed pomiotami fantastyki historycznej i logicznej, przed mętnymi, mglistymi wyobrażeniami i dziwactwami Hegla itd. - Wenus, przed którą ten wierny Eckhart ostrzega niemiecką młodzież, dobrze służy jemu samemu; cichaczem uprowadził ją z marksowskiego ogródka, żeby mieć na własny użytek. Powinszujmy mu tego czystego zysku, osiągniętego z wykorzystania marksowskiej siły roboczej, powinszujmy mu osobliwego światła, które anektowanie przezeń marksowskiej wartości dodatkowej pod nazwą renty od posiadania rzuca na motywy jego uporczywego, bo w dwóch wydaniach powtórzonego, fałszywego twierdzenia, że Marks przez wartość dodatkową rozumie tylko zysk, czyli dochód z kapitału.

Tak więc wypadnie nam osiągnięcia pana Dühringa zobrazować słowami pana Dühringa, jak następuje:

"W myśl poglądu pana" Dühringa "płaca robocza reprezentuje opłacenie tego czasu pracy, w którym robotnik jest rzeczywiście czynny, w celu umożliwienia sobie własnej egzystencji. Na to wystarcza mniejsza ilość godzin; cala reszta długotrwałego często dnia roboczego przynosi nadwyżkę, w której zawarta jest tak zwana przez naszego autora"... renta od posiadania. "Pomijając czas pracy zawarty na jakimi poziomie produkcji już w narzędziach pracy i w odnośnych surowcach, ta nadwyżka dnia roboczego stanowi udział kapitalistycznego przedsiębiorcy. Przedłużenie dnia roboczego jest wobec tego czystym zyskiem wymuszonym na rzecz kapitalisty. Jadowita nienawiść, z jaką pan" Dühring "przedstawia to przedsiębiorstwo wyciskania, jest aż nadto zrozumiała"...

Za to mniej zrozumiałe jest, w jaki sposób zamierza on ponownie dojść do swego "potężniejszego oburzenia".

IX. Naturalne prawa gospodarki. Renta gruntowa

Mimo najlepszej chęci nic mogliśmy dotąd wykryć, w jaki sposób pan Dühring zamierza w dziedzinie ekonomii

"wystąpić z roszczeniem do nowego systemu, który byłby nie tylko wystarczający, ale i miarodajny dla epoki".

Może więc to, czego nie zdołaliśmy dostrzec przy teorii przemocy, przy wartości i kapitale, rzuci się nam z całą jasnością w oczy przy rozpatrywaniu "naturalnych praw gospodarki" ustalonych przez pana Dühringa? Bo, jak się on z właściwą sobie odkrywczością i precyzją wyraża,

"tryumf wyższej naukowości polega na docieraniu poprzez czyste opisy i klasyfikacje materii niejako spoczywającej do poglądów żywych, oświetlających twórczość. Poznanie praw jest przeto poznaniem najdoskonalszym; ukazuje nam bowiem, jak jeden proces warunkuje inny".

I oto zaraz okazuje się, że pierwsze naturalne prawo gospodarki odkryj specjalnie pan Dühring.

Adam Smith "osobliwie nie tylko nie wysunął na czoło najważniejszego czynnika wszelkiego rozwoju gospodarczego, lecz zaniechał także szczegółowego sformułowania go i w ten sposób niechcący zdegradował do podrzędnej roli tę siłę, która wycisnęła swe piętno na nowoczesnym rozwoju europejskim". Tym "podstawowym prawem, które należy wysunąć na czoło, jest prawo wyposażenia technicznego, a nawet można by powiedzieć - prawo uzbrojenia siły gospodarczej danej człowiekowi przez przyrodę".

To odkryte przez pana Dühringa "fundamentalne prawo" brzmi, jak następuje:

Prawo nr 1. "Wynalazki i odkrycia zwiększają wydajność środków gospodarczych, zasobów naturalnych i siły ludzkiej".

Jesteśmy zdumieni. Pan Dühring traktuje nas zupełnie tak, jak ów dowcipniś u Moliera potraktował świeżo upieczonego szlachcica, któremu zakomunikował nowinę, że przez całe życie, nie wiedząc o tym, mówił prozą70. O tym, że wynalazki i odkrycia w niektórych wypadkach zwiększają siłę produkcyjną pracy (w bardzo wielu wypadkach jednak nie zwiększają jej, o czym świadczą olbrzymie stosy makulatury archiwalnej we wszystkich urzędach patentowych na całym świecie), wiedzieliśmy od dawna; ale objawienie nam, że ten prastary banał jest fundamentalnym prawem całej ekonomii, zawdzięczamy panu Dühringowi. Jeżeli "tryumf wyższej naukowości" w ekonomii, podobnie jak w filozofii, polega na tym tylko, żeby pierwszemu lepszemu komunałowi nadać górnolotną nazwę, otrąbić go jako naturalne czy zgoła fundamentalne prawo, to "głębsze ugruntowanie" i zrewolucjonizowanie nauki jest czymś, czego dokonać może każdy, nawet redakcja berlińskiej "VolksZeitung" 93. Ale wtedy też musielibyśmy "z całą ostrością" zastosować do samego pana Dühringa sąd pana Dühringa o Platonie:

"Jeżeli coś podobnego ma być mądrością ekonomiczną, to sprawca" krytycznych ugruntowań94 "dzieli ją z każdą jednostką, która w ogóle znalazła okazję do pomyślenia" - czy choćby do wybełkotania czegokolwiek — "o tym, co leży jak na dłoni".

Kiedy mówimy na przykład, że zwierzęta żrą, to wypowiadamy, sami o tym nie wiedząc, brzemienne wielkim odkryciem słowa; bo wystarczy tylko, żebyśmy powiedzieli, że żarcie jest fundamentalnym prawem całego życia zwierzęcego, a dokonaliśmy przewrotu w całej zoologii.

Prawo nr 2. Podział pracy. "Oddzielenie gałęzi zawodowych i rozłożenie czynności wzmaga wydajność pracy".

Twierdzenie to, o ile jest słuszne, jest także od czasów Adama Smitha komunałem. Jak dalece jest słuszne, okaże się w rozdziale trzecim.

Prawo nr 3. "Oddalenie i transport to główne przyczyny hamujące względnie rozwijające współdziałanie sił wytwórczych".

Prawo nr 4. "Państwo przemysłowe jest nieporównanie bardziej chłonne ludnościowo niż państwo rolnicze".

Prawo nr 5. "W ekonomii nic się. nie dzieje bez Interesu materialnego".

Oto "prawa naturalne", na których pan Dühring buduje swoją nową ekonomię. Pozostaje wierny swojej metodzie, przedstawionej już w filozofii. Również w ekonomii pewne ubożuchne oczywistości, beznadziejne banały, w dodatku wyrażone niekiedy opacznie, stanowią dla niego pewniki nie wymagające dowodzeń, fundamentalne twierdzenia i naturalne prawa. Pod pozorem wyłuszczenia treści tych pozbawionych faktycznie treści praw pan Dühring rozwodzi się długo na przeróżne ekonomiczne tematy sugerowane przez nazwy występujące w tych rzekomych prawach, a więc roztrząsa sprawy takie jak wynalazki, podział pracy, środki transportu, ludność, interes, konkurencja itd. Niesłychaną nudność tego wodolejstwa zabarwiają jedynie górnolotne i mętne frazesy oraz, od czasu do czasu, paradoksalnie opaczne albo chybione analizy przeróżnych kazuistycznych subtelności. Potem dochodzimy wreszcie do renty gruntowej, zysku z kapitału i płacy roboczej. A że poprzednio rozpatrywaliśmy tylko te dwie ostatnie formy zawłaszczania, spróbujmy na zakończenie zbadać jeszcze pokrótce duhringowską koncepcję renty gruntowej.

Pozostawiamy przy tym bez uwzględnienia wszystkie punkty, które pan Dühring jedynie odpisał od swego poprzednika, Careya; nie mamy tu bowiem do czynienia z Careyem ani nie zamierzamy bronić ricardowskiej koncepcji renty gruntowej przed wypaczeniami i idiotyzmami Careya. Obchodzi nas tylko pan Dühring, a ten definiuje rentę gruntową jako

"dochód, który jest pobierany z ziemi przez właściciela jako takiego".

Ekonomiczne pojęcie renty gruntowej, które pan Dühring ma wyjaśnić, przekłada on po prostu na język prawniczy, tak że nie jesteśmy mądrzejsi niż przedtem. Nasz gruntowny pogłębiacz musi więc, chcąc nie chcąc, zniżyć się do dalszych rozważań. Porównuje więc wydzierżawienie majątku ziemskiego przez dzierżawcę z pożyczeniem kapitału przez przedsiębiorcę, rychło jednak spostrzega, że porównanie to, jak wiele innych, kuleje.

Albowiem - powiada - "gdybyśmy chcieli kontynuować analogię, to dochód, jaki zostaje dzierżawcy po uiszczeniu renty gruntowej, musiałby odpowiadać tej reszcie zysku z kapitału, która po odtrąceniu procentów zostaje przedsiębiorcy gospodarującemu za pomocą cudzego kapitału. Nie jest jednak w zwyczaju traktować zyski dzierżawcy jako główne dochody, a rentę gruntową jako resztę... Dowodem tej różnicy jest fakt, że w nauce o rencie gruntowej nie wyróżnia się specjalnie przypadku samodzielnego uprawiania ziemi przez właściciela i nie przykłada się szczególnej wagi do ilościowej różnicy między rentą uzyskaną w formie opłaty dzierżawnej a rentą uzyskaną przez właściciela, który gospodarzy sam. W każdym razie nie uważano za potrzebne wyobrażać sobie rentę uzyskaną przy samodzielnym gospodarowaniu za złożoną z dwu składników, z których jeden reprezentowałby niejako procent z działki, a drugi - dodatkowy zysk z prowadzenia przedsiębiorstwa. Pomijając kapitał własny, który stosuje dzierżawca, jego specjalny zysk jest, jak się zdaje, uważany przeważnie za rodzaj płacy roboczej. Ryzykowna jest jednak próba twierdzenia czego* na ten temat, jako że w tym ujęciu pytanie w ogóle nie zostało postawione. Wszędzie, gdzie mamy do czynienia z większymi gospodantwami, łatwo można się. przekonać, że nie da się przedstawić specyficznego dochodu dzierżawcy jako płacy roboczej. Sam ten dochód bowiem opiera się na przeciwieństwie do wiejskiej siły roboczej, której wykorzystanie dopiero umożliwia ten rodzaj dochodu. Jest to najwidoczniej ułamek renty, który pozostaje w rękach dzierżawcy i o który uszczuplona zostaje całkowita renta, jaką by właściciel osiągnął, gdyby gospodarował sam".

Teoria renty gruntowej to specyficznie angielski dział ekonomii, co jest rzeczą zrozumiałą, ponieważ tylko w Anglii istniał taki sposób produkcji, przy którym renta także faktycznie wyodrębniła się od zysku i procentu. Jak wiadomo, w Anglii panuje wielka własność ziemska i wielka gospodarka rolna. Właściciele ziemscy wydzierżawiają swoje posiadłości w postaci wielkich, czasem nawet bardzo wielkich majątków rolnych dzierżawcom, którzy dysponują kapitałem wystarczającym do ich zagospodarowania i nie pracują sami, jak nasi chłopi, lecz jako prawdziwi kapitalistyczni przedsiębiorcy posługują się pracą czeladzi i robotników dniówkowych. Mamy tu więc owe trzy klasy społeczeństwa burżuazyjnego i dochód właściwy każdej z nich: właściciela ziemskiego pobierającego rentę gruntową, kapitalistę pobierającego zysk i robotnika pobierającego płacę roboczą. Żadnemu angielskiemu ekonomiście nigdy nie przyszło na myśl, żeby - jak to się panu Dühringowi zdaje - uważać zysk dzierżawcy za rodzaj płacy roboczej; tym bardziej nie mogło mu się wydać ryzykownym twierdzenie, że dochód dzierżawcy jest tym, czym niewątpliwie, oczywiście i namacalnie jest, mianowicie zyskiem z kapitału. Po prostu śmieszne jest, gdy czytamy tu, że pytanie, czym właściwie jest dochód dzierżawcy, w ogóle nie zostało w tym ujęciu postawione. W Anglii w ogóle nie trzeba było nawet stawiać tego pytania. Pytanie i odpowiedź od dawna tkwią już w samych faktach i od czasów Adama Smitha nigdy nie było tu wątpliwości.

Przypadek gospodarowania samodzielnego na swoim gruncie, jak to pan Dühring nazywa, a właściwie gospodarowania przez rządców na rachunek właściciela ziemskiego, jak to w rzeczywistości przeważnie się dzieje w Niemczech, nie zmienia postaci rzeczy. Jeżeli właściciel ziemski dostarcza również kapitału i uruchamia gospodarkę na własny rachunek, to oprócz renty gruntowej inkasuje też zysk z kapitału; na gruncie dzisiejszego sposobu produkcji rozumie się to samo przez się i nie może być inaczej. I jeżeli pan Dühring twierdzi, że dotąd nie uważano za potrzebne, żeby wyobrażać sobie rentę (właściwie - dochód) uzyskaną z samodzielnego gospodarowania na swoim gruncie za rzecz rozkładalną, to mówi nieprawdę i w najlepszym wypadku dowodzi tylko swego nieuctwa. Na przykład:

"Dochód pochodzący z pracy nazywa się płacą roboczą; dochód otrzymywany przez kogoś z zastosowania kapitału nazywa się zyskiem... Dochód płynący wyłącznie z ziemi nazywa się rentą i należy do właściciela ziemskiego... Jeżeli te różne rodzaje dochodu przypadają różnym osobom, łatwo je odróżnić; jeżeli natomiast przypadają tej samej osobie, to — przynajmniej w potocznym języku — często się je miesza. Właściciel ziemski, który sam gospodaruje na części swojej ziemi, powinien by - po potrąceniu kosztów gospodarowania - otrzymywać zarówno rentę właściciela ziemskiego, jak zysk dzierżawcy94a. Często się jednak zdarza — przynajmniej w potocznym języku — że nazywa on cały swój dochód zyskiem i w ten sposób miesza rentę z zyskiem. Większość naszych północnoamerykańskich i zachodnioindyjskich plantatorów jest w takiej sytuacji; przeważnie uprawiają własne posiadłości. Toteż rzadko słyszymy o rencie z plantacji, słyszymy natomiast o zysku, który ona przynosi... Ogrodnik, który własnoręcznie uprawia swój ogród, jest w jednej osobie właścicielem ziemskim, dzierżawcą i robotnikiem. Produkt jego powinien by więc przynosić mu, po pierwsze, rentę, po drugie, zysk, po trzecie, płacę. Zazwyczaj jednak całość traktuje się jako wynagrodzenie za jego pracę - to znaczy rentę i zysk łączy się tu z jego płacą roboczą".

Ustęp ten figuruje w rozdziale VI księgi pierwszej dzieła Adama Smitha95. Przypadek z samodzielnym gospodarowaniem badano więc już sto lat temu, a wątpliwości i wahania, które tyle zmartwienia przyczyniają panu Dühringowi, pochodzą wyłącznie z jego własnego nieuctwa.

W końcu ratuje się on z opresji śmiałym chwytem:

dochód dzierżawcy polega na wyzysku "wiejskiej siły roboczej" i zapewne dlatego stanowi "ułamek renty", o jaki "uszczuplona zostaje" "całkowita renta", która właściwie powinna by wpłynąć do kieszeni właściciela ziemskiego.

Dowiadujemy się tu dwóch rzeczy. Po pierwsze, że dzierżawca "uszczupla" rentę właściciela ziemskiego, że więc u pana Dühringa nie dzierżawca, jak to sobie dotąd wyobrażano, piąci rentę właścicielowi ziemskiemu, lecz właściciel ziemski dzierżawcy - niewątpliwie "pogląd z gruntu oryginalny". Po wtóre, dowiadujemy się wreszcie, co pan Dühring rozumie przez rentę gruntową: mianowicie cały produkt dodatkowy uzyskany w rolnictwie z wyzysku pracy wiejskiej. Skoro zaś ten produkt dodatkowy w całej dotychczasowej ekonomii - jeżeli nie liczyć kilku ekonomistów wulgarnych - dzieli się na rentę gruntową i zysk z kapitału, wypadnie nam stwierdzić, że pan Dühring także rentę gruntową "ujmuje nie w powszechnie przyjętym znaczeniu".

A więc renta gruntowa i dochód z kapitału różnią się według pana Dühringa tylko tym, że to pierwsze uzyskuje się w rolnictwie, drugie zaś w przemyśle czy w handlu. Pan Dühring musi dojść do takiego bezkrytycznego i opacznego poglądu. Jak widzieliśmy, wyszedł z "prawdziwej koncepcji historycznej", w myśl której panowanie nad ziemią opiera się wyłącznie na panowaniu nad człowiekiem. Kiedy więc uprawa ziemi odbywa się za pomocą pracy niewolniczej w jakiejkolwiek postaci, rodzi się nadwyżka dla właściciela ziemskiego, i ta nadwyżka stanowi właśnie rentę, podobnie jak w przemyśle nadwyżka produktu pracy nad dochodem z pracy stanowi zysk z kapitału.

"Tak więc jest jasne, że renta gruntowa istnieje w wydatnej mierze zawsze i wszędzie tam, gdzie uprawianie roli odbywa się za pomocą jednego ze sposobów ujarzmiania pracy".

Przy takim traktowaniu renty, jako całości uzyskanego w rolnictwie produktu dodatkowego, przeszkadza panu Dühringowi, z jednej strony, angielski dochód dzierżawcy, z drugiej, jako jego odbicie, przyjęty w całej klasycznej ekonomii podział owego produktu dodatkowego na rentę gruntową i zysk dzierżawcy, czyli czysta, precyzyjna koncepcja renty. Cóż czyni pan Dühring? Udaje, że nie wie dosłownie nic o podziale produktu dodatkowego w rolnictwie na zysk dzierżawcy i rentę gruntową, a więc o całej teorii renty w ekonomii klasycznej; twierdzi, że w całej ekonomii pytanie, czym właściwie jest zysk dzierżawcy, "w tym ujęciu" wcale jeszcze nic zostało postawione; że chodzi tu o przedmiot zupełnie nie zbadany, o którym poza pozorami i wątpliwościami nic nie wiadomo. I z fatalnej Anglii - gdzie zupełnie bez pomocy jakiejkolwiek szkoły teoretycznej produkt dodatkowy w rolnictwie tak niemiłosiernie dzielony jest na swoje składniki: rentę gruntową i zysk z kapitału - ucieka pan Dühring na umiłowany przez się teren, gdzie obowiązuje pruskie prawo krajowe, gdzie samodzielne gospodarowanie na swoim gruncie w sposób patriarchalny znajduje się w stadium rozkwitu, gdzie "właściciel majątku rozumie przez rentę dochody ze swoich gruntów", a pogląd panów junkrów na rentę pretenduje w dodatku do roli kryterium w nauce; a więc tam, gdzie pan Dühring może jeszcze liczyć na to, że przemknie się ze swoim chaosem pojęć o rencie i zysku i znajdzie nawet takich, co uwierzą w jego najnowsze odkrycie, że nie dzierżawca płaci rentę gruntową właścicielowi ziemskiemu, lecz właściciel ziemski dzierżawcy.

X. Z "Krytycznej historii"

W końcu rzućmy okiem na "Krytyczną historię ekonomii politycznej", na "to przedsięwzięcie" pana Dühringa, które, jak powiada, "nie ma zupełnie poprzedników". Może wreszcie tu natrafimy na tę wielokrotnie obiecywaną ostateczną i najściślejszą naukowość.

Pan Dühring obnosi się z odkryciem, że

"nauka o gospodarce" "jest zjawiskiem ogromnie nowoczesnym" (str. 12).

Jakoż czytamy w "Kapitale" Marksa: "Ekonomia polityczna... dopiero w okresie manufaktury zaczyna występować jako odrębna nauka"95a. A w "Przyczynku do krytyki ekonomii politycznej", na stronie 29, czytamy, że "klasyczna ekonomia polityczna... bierze początek w Anglii od Williama Petty'ego, we Francji od Boisguilleberta, a kończy się w Anglii na Ricardzie, we Francji na Sismondim"95b. Pan Dühring podąża tą wskazaną mu ścieżką, tylko że wyższa ekonomia zaczyna się dla niego dopiero od tych żałosnych poronionych płodów, które wydała na świat burżuazyjna nauka, kiedy skończył się jej okres klasyczny. Natomiast pan Dühring ma pełne prawo oświadczyć tryumfalnie pod koniec swego wstępu:

"Jeżeli przedsięwzięcie to już w swych zewnętrznie dostrzegalnych właściwościach i w połowie swojej treści, która jest nowa, nie ma zupełnie poprzedników, to jeszcze bardziej stanowi ono moją oryginalną własność, o ile idzie o jego wewnętrzne, krytyczne punkty widzenia i jego ogólne stanowisko" (str. 9).

Istotnie, mógłby on zarówno ze względu na charakter zewnętrzny, jak d wewnętrzny swego "przedsięwzięcia" (termin przemysłowy dobrze tu pasuje) zareklamować się jako "Jedyny i jego własność" 50.

Skoro ekonomia polityczna, o ile idzie o jej historyczne oblicze, jest faktycznie tylko naukowym oświetleniem ekonomiki kapitalistycznego okresu produkcji, dotyczące tego okresu tezy i twierdzenia o tyle tylko mogą występować na przykład u pisarzy starożytnego społeczeństwa greckiego, o ile pewne zjawiska: produkcja towarowa, handel, pieniądz, kapitał przynoszący procent itd. - są wspólne obu społeczeństwom. O ile Grecy przygodnie zapuszczali się w tę dziedzinę, wykazywali tę samą genialność i oryginalność, co we wszystkich innych dziedzinach. Dlatego też, historycznie rzecz biorąc, poglądy ich stanowią teoretyczne punkty wyjścia dla nowoczesnej nauki. Posłuchajmy teraz historycznego pana Dühringa:

,,Wobec tego nie potrafilibyśmy powiedzieć o starożytności, w odniesieniu do naukowej teorii gospodarczej, właściwie (I) nic pozytywnego, a nienaukowe zupełnie średniowiecze daje do tego" (do tego, żeby nic nie powiedzieć!) "jeszcze dużo mniej okazji. Ale że maniera, zarozumiale wystawiająca na pokaz pozory uczoności... skaziła czysty charakter nowoczesnej nauki, trzeba przytoczyć bodaj kilka faktów, które należy przyjąć do wiadomości". I pan Dühring podaje następnie przykłady krytyki, istotnie dalekiej nawet od "pozorów uczoności".

Twierdzenie Arystotelesa, że

"Dwojaka... jest użyteczność każdego dobra. — Jedna jest właściwą rzeczy jako takiej, druga - nie; tak np. sandały mogą służyć za obuwie i do wymiany. W obydwu wypadkach sandały przedstawiają wartość użytkową, gdyż ten, kto sandały wymienia na coś, czego mu brak, np. na żywność, używa sandałów jako sandałów, jakkolwiek nie w sposób odpowiadający ich naturalnym własnościom. Bo sandały istnieją tu nie dla wymiany" 96 —

twierdzenie to jest, zdaniem pana Dühringa, "wyrzeczone nie tylko w sposób nader banalny i szkolarski"; ci, co widzą w nim "rozróżnienie między wartością użytkową a wartością wymienną", wpadają ponadto w "śmieszność", zapominając, że dopiero "w ostatnich czasach" i "w obrębie najbardziej postepowego systemu", rozumie się, systemu samego pana Dühringa, sprawa wartości użytkowej i wartości wymiennej została ostatecznie załatwiona.

"Również w pismach Platona o państwie chciano... znaleźć nowoczesny rozdział o ekonomicznym podziale pracy".

Ma to być zapewne aluzja do pewnego miejsca w "Kapitale" (rozdział XII, 5, str. 369 wydania trzeciego); tylko że tam autor stwierdza coś wręcz przeciwnego, pisze mianowicie, że pogląd klasycznej starożytności na podział pracy stanowi "jaskrawe przeciwieństwo" poglądu nowoczesnego96a. - Pan Dühring kręci nosem na genialną, jak na owe czasy, platońską koncepcję podziału pracy jako naturalną podstawę miasta97 (identycznego u Greków z państwem), gdyż nie wspomina on - ale Grek Ksenofont98 czyni to, panie Dühring! -

o "granicy, którą każdorazowe rozmiary rynku zakreślają dalszemu rozgałęzianiu się zawodów i technicznemu podziałowi czynności szczególnych... Przedstawienie sobie tej granicy dopiero sprawia, że idea ta, poza tym nie zasługująca nawet na nazwę naukowej, staje się doniosłą prawdą ekonomiczną".

Tak bardzo przez pana Dühringa wzgardzony "profesor" Roscher istotnie wytyczył tę "granicę", od której idea podziału pracy ma się dopiero stać "naukową", i dlatego wyraźnie uczynił Adama Smitha odkrywcą prawa podziału pracy ". W społeczeństwie, w którym produkcja towarowa jest panującym sposobem produkcji; "rynek" - powiedzmy to zmanierowanym stylem pana Dühringa - stał się "granicą" doskonałe znaną wśród "ludzi interesu". Trzeba jednak czegoś więcej niż "wiedzy i instynktu rutyny", żeby zrozumieć, że to nie rynek zrodził kapitalistyczny podział pracy, lecz na odwrót, rozkład poprzednich związków społecznych i wynikły stąd podział pracy spowodował powstanie rynku. (Patrz "Kapitał", I, rozdz. XXIV, 5: Stworzenie wewnętrznego rynku dla kapitału przemysłowego)98a.

"Rola pieniądza stanowiła we wszystkich czasach pierwszy i główny bodziec myśli gospodarczych (!). Ale cóż wiedział taki Arystoteles o tej roli? Oczywiście nic więcej ponad to, co tkwi w przekonaniu, że wymianę za pośrednictwem pieniądza poprzedzała pierwotna wymiana naturalna".

Jeżeli jednak "taki" Arystoteles pozwala sobie odkryć dwie różne formy cyrkulacji pieniądza, jedną, w której funkcjonuje on jako prosty środek cyrkulacji, i drugą, w której funkcjonuje on jako kapitał pieniężny 100,

to wyraża przez to, zdaniem pana Dühringa, "tylko antypatię moralną".

Jeżeli "taki" Arystoteles śmie, co więcej, pokusić się o analizę pieniądza w jego "roli" miernika wartości i problem ten, tak decydujący w nauce o pieniądzu, rzeczywiście słusznie ujmuje 101, to "taki" Dühring woli, i nie bez dostatecznych, ukrytych powodów, raczej przemilczeć tak niedopuszczalne zuchwalstwo.

Wynik końcowy: po "przyjęciu do wiadomości" przez pana Dühringa starożytność grecka rzeczywiście posiada "tylko zupełnie powszednie idee" (str. 25), jeżeli takie "androny" (str. 19) w ogóle mają jeszcze coś wspólnego z ideami, powszednimi czy niepowszednimi.

Rozdział pana Dühringa o merkantylizmie lepiej przeczytać w "oryginale", to znaczy u F. Lista ("Nationales System", rozdział 29: "System industrialny, błędnie nazywany przez tę szkołę merkantylnym"). O tym, jak dobrze umie pan Dühring nawet tu uniknąć wszelkiego "pozoru uczoności", świadczy między innymi poniższy ustęp:

W rozdziale 28 - "Ekonomiści włoscy" - List mówi:

"Zarówno w praktyce, jak w teorii ekonomii politycznej Włochy wyprzedziły wszystkie nowoczesne narody", po czym wymienia jako "pierwsze dzieło z zakresu ekonomii politycznej, w szczególności we Włoszech, pracę Antoniego Serry z Neapolu o środkach zapewnienia królestwom obfitości złota i srebra (1613)" 102.

Pan Dühring przyjmuje to z całym spokojem, wobec czego może "Breve trattato" Serry

"uważać za rodzaj napisu nad wejściem do nowszej prehistorii ekonomii".

Na tym "beletrystycznym żarciku" kończy się faktycznie jego wywód o "Krótkim traktacie". Na nieszczęście sprawa w rzeczywistości wygląda inaczej, bo w roku 1609, a więc na cztery lata przed "Krótkim traktatem" ukazał się "A discourse of trade..." Thomasa Muna. Praca ta już w pierwszym wydaniu ma szczególne znaczenie, jako że jest wymierzona przeciw pierwotnemu systemowi monetarnemu, który wówczas jeszcze był w Anglii broniony jako praktyka państwowa, a więc wyraża świadome samoodłączenie się systemu merkantylnego od jego macierzy. Już w pierwszej postaci praca ta doczekała się kilku wydań i wywarła bezpośredni wpływ na ustawodawstwo. W zupełnie przez autora przerobionym wydaniu, które się ukazało po jego śmierci, w roku 1664, pod tytułem ,,Englands treasure...", książka ta pozostała przez następne stulecie ewangelią merkantylizmu. Jeżeli więc merkantylizm posiada epokowe dzieło "jako rodzaj napisu nad wejściem", to jest nim właśnie to dzieło i właśnie dlatego w ogóle nie istnieje ono w robionej przez pana Dühringa "historii, bardzo troskliwie przestrzegającej stosunków hierarchicznych".

O twórcy nowoczesnej ekonomii politycznej, Pettym, komunikuje nam pan Dühring, że

"odznaczał się pewną dozą lekkości myślenia", następnie "brakłem zmysłu dla wewnętrznych i subtelniejszych rozróżnień między pojęciami", tudzież "wielostronnością, która dużo wie, ale lekko przechodzi od jednej rzeczy do drugiej, w żadnej myśli nie zapuszczając głębszych korzeni"... Petty "postępuje pod względem ekonomicznym jeszcze bardzo prymitywnie" i "dochodzi do naiwnych twierdzeń, których kontrast... od czasu do czasu może nawet dostarczyć rozrywki poważniejszemu myślicielowi".

Na jaką niesłychaną pobłażliwość musiał się zdobyć "poważniejszy myśliciel", pan Dühring, że w ogóle raczył przyjąć do wiadomości "takiego Petty'ego"! No i zobaczmy, jaka to wiadomość.

Twierdzeniom Petty'ego dotyczącym

"pracy, a nawet czasu pracy jako miernika wartości, których... niedoskonale ślady trafiają się u niego",

nie poświęca pan Dühring poza tym zdaniem żadnej innej wzmianki. Niedoskonale ślady. W swoim "Treatise on taxes and contributions" (pierwsze wydanie z roku 1662) Petty daje zupełnie jasną i trafną analizę wielkości wartości towarów. Przedstawiając rzecz najpierw na przykładzie równej wartości kruszców szlachetnych i zboża, które kosztują tę samą ilość pracy, wyrzeka pierwsze i ostatnie "teoretyczne" słowo o wartości kruszców szlachetnych. Ale mówi też wyraźnie i ogólnie, że wartości towarów są mierzone za pomocą równe) pracy (equal labour). Odkrycie swoje stosuje on przy rozwiązywaniu różnych, częściowo bardzo skomplikowanych problemów i miejscami, przy różnych okazjach i w różnych pracach, nawet tam, gdzie nie powtarza głównej tezy, wyciąga z niej doniosłe konsekwencje. Ale też od razu w pierwszej swojej pracy powiada:

"Twierdzę, że to" (szacowanie za pomocą równej pracy) "stanowi podstawę wyrównywania i ważenia wartości102a; przyznaję jednak, że w nadbudowie tego i w praktycznym zastosowaniu jest wiele rzeczy różnorodnych i powikłanych" 103.

Petty równie dobrze zdaje sobie sprawę z doniosłości swego odkrycia, jak i z trudności jego konkretnego zużytkowania. Dlatego szuka też innej drogi do pewnych konkretnych celów.

Trzeba mianowicie znaleźć naturalny stosunek równości (a natura' Par) między ziemią i pracą, tak żeby można było wyrażać wartość dowolnie ,,w jednej czy w drugiej lub, jeszcze lepiej - w obydwu".

Nawet błędy Petty'ego są genialne.

W związku z teorią wartości Petty'ego czyni pan Dühring następującą bystrą uwagę:

"Gdyby sam bystrzej pomyślał, na pewno nie znalazłyby się w innych miejscach ślady przeciwnej koncepcji, o których mówiliśmy już przedtem";

to znaczy, o których "przedtem" nie zostało powiedziane nic poza tym, że "ślady" te są "niedoskonałe". Bardzo to dla pana Dühringa charakterystyczna maniera: "przedtem" w pozbawionym treści frazesie uczynić do czegoś aluzję, żeby "potem" wmawiać czytelnikowi, że już "przedtem" został poinformowany o głównym przedmiocie, obok którego rzeczony autor faktycznie i przedtem, i potem chyłkiem się prześlizguje.

Lecz oto u Adama Smitha znajdujemy nie tylko "ślady" "przeciwnych koncepcji" pojęcia wartości i nie tylko dwa, ale nawet trzy, a biorąc zupełnie ściśle, nawet cztery jaskrawo sobie przeciwstawne poglądy na wartość, które spokojnie tkwią obok siebie lub przeplatają się ze sobą. Ale co jest rzeczą naturalną u twórcy ekonomii politycznej, który z konieczności działa po omacku, eksperymentuje, zmaga się z kształtującym się dopiero chaosem idei, jest bardziej dziwne u pisarza sumującego badania dokonywane na przestrzeni z górą półtora wieku, wtedy gdy wyniki tych badań z książek częściowo przeszły już do świadomości ogółu. Przejdźmy jednak od rzeczy wielkich do małych: jak widzieliśmy, pan Dühring sam również daje nam do łaskawego wyboru według uznania pięć różnych rodzajów wartości, a z nimi tyleż przeciwnych koncepcji. Gdyby oczywiście "sam bystrzej pomyślał", nie zadałby sobie tyle trudu na to, żeby przeprowadzić swoich czytelników od zupełnie jasnej koncepcji wartości, jaką mamy u Petty'ego, w najgorszy rozgardiasz.

Całkowicie wycyzelowaną, jakby z jednej bryły odlaną pracą Petty'ego jest "Quantulumcunque o pieniądzach", wydana w roku 1682, w dziesięć lat po jego "Anatomii Irlandii" (która "po raz pierwszy" ukazała się w roku 1672, a nie w 1691, jak to pan Dühring przepisuje z "najpopularniejszych kompilacji podręcznikowych")104. Ostatnie ślady poglądów merkantylistycznych, które trafiają się w innych pracach Petty'ego, w tej znikły zupełnie. Pod względem treści i formy jest to małe arcydzieło i właśnie dlatego nawet jego tytuł nie figuruje u pana Dühringa. Jest rzeczą naturalną, że nadęta, bakalarska miernota może w stosunku do najbardziej genialnego i oryginalnego badacza ekonomii manifestować tylko mrukliwe niezadowolenie, może się tylko gorszyć tym, że iskry teoretycznej myśli nie defilują w zwartym szyku jako gotowe "pewniki", lecz błyskają to tu, to tam, przy zgłębianiu "surowego" materiału praktycznego, na przykład podatków.

Podobnie jak ze ściśle ekonomicznymi pracami Petty'ego postępuje pan Dühring z położonymi przezeń podwalinami "arytmetyki politycznej", czyli statystyki. Pogardliwe wzruszanie ramionami z powodu dziwności zastosowanych przez Petty'ego metod! Wobec groteskowych metod, które jeszcze w sto lat później stosował na tym polu nawet Lavoisierl05, wobec olbrzymiego dystansu, jaki dziś jeszcze dzieli statystykę od tego celu, który w gigantycznych zarysach wytyczył jej Petty - takie zarozumiałe przemądrzalstwo w dwa stulecia post festum to kompletny idiotyzm.

Najdonioślejsze idee Petty'ego, w "przedsięwzięciu" pana Dühringa prawie niedostrzegalne, stanowią, zdaniem tego ostatniego, tylko oderwane koncepcje, przypadkowe myśli, nawiasowe uwagi, którym dopiero w naszych czasach za pomocą wyrwanych z kontekstu cytatów nadaje się znaczenie, jakiego same przez się wcale nie posiadają, a więc nie odgrywają też żadnej roli w rzeczywistej historii ekonomii politycznej, mają swoje miejsce tylko w nowych książkach nie dochodzących do poziomu fundamentalnej krytyki uprawianej przez pana Dühringa i jego "dziejopisarstwa w wielkim stylu". Przy swoim "przedsięwzięciu" musiał on widocznie mieć na względzie jakiś zabobonny krąg czytelników, który za nic się nie ośmieli zażądać dowodu na przedkładane mu twierdzenia. Wrócimy niebawem do tych spraw (w związku z Locke'em i Northern), przedtem jednak musimy zatrzymać się na chwilę koło Boisguilleberta i Lawa.

O ile idzie o pierwszego z nich, to należy zwrócić uwagę na jedyne odkrycie stanowiące własność pana Dühringa. Odkrył on nie dostrzegany przedtem związek między Boisguille-bertem i Lawem. Mianowicie Boisguillebert twierdzi, że kruszce szlachetne można w normalnych funkcjach pieniądza, które pełnią w cyrkulacji towarowej, zastąpić pieniądzem kredytowym (un morceau de papier) 106. Natomiast Law wmawia sobie, że dowolne "pomnożenie" tych "kawałków papieru" pomnaża bogactwo narodu. Stąd wniosek dla pana Dühringa, że

ten "punkt zwrotny" u Boisguilleberta "kry? już w sobie nową metamorfozę merkantylizmu" —

innymi słowy, zawierał już Lawa. A oto jasny jak słońce dowód:

"Szło tylko o to, żeby Ťzwykłym kawałkom papieruť wyznaczyć tę samą rolę, jaką miały odgrywać kruszce szlachetne, a tym samym metamorfoza merkantylizmu była od razu dokonana".

W ten sam sposób można natychmiast dokonać metamorfozy wujka w ciotkę. Co prawda, pan Dühring dodaje uspokajająco:

"Niewątpliwie Boisguillebert nie miał takiego zamiaru".

Ale jakże, u diabła, mógł mieć taki zamiar, dlaczego miałby swój własny racjonalistyczny pogląd na rolę kruszców szlachetnych jako pieniądza zastąpić zabobonnym poglądem merkantylistów? Dlatego tylko, że jego zdaniem kruszce szlachetne w tamtej roli można zastąpić papierem? Ale, mówi dalej pan Dühring z komiczną powagą,

"ale w każdym razie wypada przyznać, że tu i ówdzie udała się naszemu autorowi rzeczywiście trafna uwaga" (str. 85).

Co się tyczy Lawa, to panu Dühringowi udaje się tylko ta "rzeczywiście trafna uwaga":

"Także Law ze zrozumiałych przyczyn nigdy nie zdołał całkowicie unicestwić tej ostatniej podstawy" (mianowicie "bazy kruszców szlachetnych"), "ale drukowanie kartek doprowadził do ostatecznej granicy, to znaczy do załamania się systemu" (str. 94).

W rzeczywistości jednak papierowe motyle, zwykłe znaki pieniężne, miały fruwać wśród publiczności nie po to, żeby "unicestwić" bazę kruszców szlachetnych, tylko po to, żeby je zwabić z kieszeni publiczności do opustoszałych kas państwa 107.

Żeby wrócić do Petty'ego, do niepokaźnej roli, jaką pan Dühring każe mu odgrywać w dziejach ekonomii, posłuchajmy wpierw, co nam pan Dühring prawi o najbliższych następcach Petty'ego, jakimi byli Locke i North. W tym samym roku 1691 ukazały się Locke'a "Considerations on lowerinig of interest, and raising of money" i Northa "Discourses upon trade".

"To, co napisał on" (Locke) "o procencie i monecie, nie wychodzi poza ramy refleksji, jakie były w zwyczaju za panowania merkantylizmu, w związku z wydarzeniami zachodzącymi w życiu państwowym" (str. 64).

Dla czytelnika tego "sprawozdania" musi teraz stać się jasne jak słońce, dlaczego "Obniżenie procentów" Locke'a zdobyło w drugiej połowie wieku XVIII tak znaczny i wielostronny wpływ na ekonomię polityczną we Francji i we Włoszech.

"O wolności stopy procentowej niejeden człowiek interesu myślał podobnie" (jak Locke), "a rozwój stosunków także wytworzył skłonność do uważania ograniczeń stopy procentowej za nieskuteczne. W czasach kiedy taki Dudley North mógł napisać swoje ŤRozważania o handlu* zorientowane na wolny handel, musiało już niejako unosić się w powietrzu wiele z tego, co sprawiało, że teoretyczna opozycja przeciw ograniczeniom stopy procentowej nie wydawała się czymś niesłychanym" (str. 64).

A więc Locke musiał pójść za myślami tego czy innego współczesnego sobie "człowieka interesu" lub też wyłapywać wiele z tego, co w jego czasach "niejako unosiło się w powietrzu", żeby teoretyzując na temat wolności stopy procentowej nie powiedzieć nic "niesłychanego"! Faktycznie zaś Petty już w roku 1662, w swoim "Traktacie o podatkach i kontrybucjach", przeciwstawia procent jako rentę pieniężną, którą nazywamy lichwą (rent of money which we call usury), rencie z ziemi i nieruchomości (rent of land and houses), a właścicieli ziemskich, którzy chcieli ustawowo obniżyć rentę, chociaż nic gruntową, tylko pieniężną, poucza o daremności i bezowocności wydawania pozytywnych praw cywilnych przeciw prawu natury (the vanity and fruitlessness of making civil positive law against the law of naturę 108). W swoim "Quantulumcunque" (w roku 1682) nazywa ustawową reglamentację stopy procentowej rzeczą równie głupią jak ustawowa reglamentacja wywozu kruszców szlachetnych lub kursu dewiz. W tej samej pracy wypowiada raz na zawsze miarodajny pogląd na raising of money [podnoszenie wartości pieniądza] (na przykład próbę nazwania połówki szylinga szylingiem przez wybicie z uncji złota podwójnej ilości szylingów).

Ten ostatni punkt Locke i North właściwie tylko powtarzają. O ile zaś idzie o procent, Locke nawiązuje do przeprowadzonego przez Petty'ego porównania procentu od pieniądza z rentą gruntową, podczas gdy North idzie dalej, przeciwstawiając procent jako rentę z kapitału (rent of stock) rencie gruntowej, a "stocklordów" "landlordom" 109. Jeżeli jednak Locke tylko z ograniczeniami przyjmuje postulowaną przez Petty'ego wolność stopy procentowej, North akceptuje ją bez zastrzeżeń.

Pan Dühring przechodzi samego siebie, kiedy pozostając zakisłym merkantylistą w "subtelniejszym" sensie, zbywa "Rozważania o handlu" Dudleya Northa uwagą, że są "zorientowane na wolny handel". To tak, jakby się o Harveyu powiedziało, że "był zorientowany" na krążenie krwi. Praca Northa - pomijając inne jej walory - to klasyczny, z bezwzględną konsekwencją przeprowadzony wykład doktryny wolnego handlu, w odniesieniu do obrotu zarówno zewnętrznego, jak wewnętrznego, rzecz w roku 1691 rzeczywiście "niesłychana"!

Poza tym pan Dühring informuje, że

North był "handlarzem", a w dodatku niegodziwym typem, i że książka jego "nie mogła się spotkać z aplauzem".

Tego by jeszcze brakowało, żeby w czasach ostatecznego zwycięstwa systemu ceł ochronnych w Anglii taka praca miała się spotkać z "aplauzem" nadającej wówczas ton hałastry! Ale za to natychmiast oddziałała na myśl teoretyczną, co można zauważyć w szeregu prac ekonomicznych wydanych w Anglii bezpośrednio po niej, częściowo jeszcze w wieku XVII.

Locke i North pokazali nam, jak angielscy następcy Petty'ego podjęli w szczegółach i dalej opracowali pierwsze jego śmiałe myśli dotyczące wszystkich niemal dziedzin ekonomii politycznej. Ślady tego procesu w okresie między rokiem 1691 a 1752 rzucają się w oczy najbardziej powierzchownemu nawet obserwatorowi już przez to, że wszystkie poważniejsze prace ekonomiczne tego okresu pozytywnie lub negatywnie nawiązują do Petty'ego. Okres ten, bogaty w oryginalne umysły, jest przeto najważniejszy dla badania stopniowego powstawania ekonomii politycznej. "Dziejopisarstwo w wielkim stylu", które jako niewybaczalny grzech zapisuje Marksowi to, że w "Kapitale" tak wysoko postawił Petty'ego i pisarzy tamtego okresu, wykreśla ich po prostu z historii. Od Locke'a, Northa, Boisguilleberta i Lawa przeskakuje ono od razu do fizjokratów, a potem u wrót prawdziwej świątyni ekonomii politycznej ukazuje się - David Hume. Pan Dühring pozwoli, że przywrócimy porządek chronologiczny, stawiając Hume'a przed fizjokratami.

"Essays" ekonomiczne Hume'a ukazały się w roku 1752110. W powiązanych koncepcyjnie studiach: "O pieniądzu", "O równowadze handlowej", "O handlu", Hume idzie krok w krok, niekiedy nawet w zwyczajnych niedorzecznościach, za pracą Jakuba Vanderlinta: "Money answers all things" ["Pieniądz zawiera wszystkie rzeczy"], Londyn 1754. Jakkolwiek nie znany może być ten Vanderlint panu Dühringowi, liczą się z nim w angielskich pracach ekonomicznych jeszcze pod koniec XVIII wieku, to znaczy w okresie posmithowskim.

Podobnie jak Vanderlint, Hume traktuje pieniądz jedynie jako znak wartości; prawie dosłownie - co jest ważne, bo teorię znaku wartości mógł zaczerpnąć i z wielu innych prac - powtarza on za Vanderlintem, dlaczego bilans handlowy nie może być stale ujemny lub korzystny dla jakiegoś kraju; podobnie jak Vanderlint, mówi o równowadze bilansów, która ustala się sposobem naturalnym, odpowiednio do różnej pozycji ekonomicznej poszczególnych krajów; podobnie jak Vanderlint, ale nie tak śmiało i konsekwentnie, głosi postulat wolnego handlu; za Vanderlintem, tylko bardziej płytko, podnosi znaczenie potrzeb jako bodźców produkcji: śladem Vander-linta mylnie przypisuje pieniądzowi bankowemu i wszystkim publicznym papierom wartościowym wpływ na ceny towarów; razem z Vanderlintem odrzuca pieniądz kredytowy; tak samo jak Vanderlint, uzależnia ceny towarów od ceny pracy, a więc od płacy roboczej; powtarza za nim nawet tę niedorzeczną tezę, że nagromadzanie skarbu utrzymuje ceny towarów na niskim poziomie itd. itd.

Pan Dühring już od dłuższego czasu tajemniczo bełkotał coś o niezrozumieniu przez innych humowskiej teorii pieniądza, w szczególności wskazywał groźnie na Marksa, który ponadto w "Kapitale" w sposób zagrażający porządkowi publicznemu zwrócił uwagę na ukryte związki Hume'a z Vanderlintem i z J. Massie110a, o którym jeszcze będzie mowa.

Sprawa tego niezrozumienia wygląda następująco. O ile idzie o rzeczywistą teorię pieniądza Hume'a, w myśl której pieniądz jest tylko znakiem wartości, wobec czego - przy pozostałych okolicznościach nie zmienionych - ceny towarów spadają110b w takim stosunku, w jakim wzrasta ilość cyrkulującego pieniądza, a wzrastają110b w takim stosunku, w jakim ilość ta spada, to pan Dühring przy najlepszej woli - jakkolwiek we właściwy sobie klarowny sposób - może tylko powtarzać błędy swoich poprzedników. Ale Hume, po wyłożeniu rzeczonej teorii, sam sobie replikuje (to samo, i z tych samych założeń wychodząc, uczynił już Montesquieu111):

Jest przecież "pewne", że od czasu otwarcia amerykańskich kopalń złota i srebra "przemysł wzrost u wszystkich narodów europejskich, z wyjątkiem posiadających te kopalnie", i że ,,obok innych przyczyn spowodowane to było także wzrostem ilości złota i srebra".

Zjawisko to tłumaczy on tym, że

"jakkolwiek wysoka cena towarów jest koniecznym następstwem wzrostu ilości złota i srebra, nie następuje ona jednak bezpośrednio po tym wzroście, lecz trzeba pewnego czasu, zanim pieniądz zacznie cyrkulować w całym państwie i oddziała na wszystkie warstwy ludności". W tym przejściowym okresie oddziałuje to dobroczynnie na przemysł i handel.

Pod koniec tego wywodu Hume, jakkolwiek o wiele bardziej jednostronnie niż niejeden z jego poprzedników i współczesnych mu, mówi nam też, dlaczego się tak dzieje:

"Łatwo można obserwować pochód pieniądza przez całe społeczeństwo; a wtedy zauważymy, że musi on pobudzić pilność każdego, zanim podniesie cenę pracy" 111a 112.

Innymi słowy: Hume opisuje tu skutki przewrotu w wartości kruszców szlachetnych, mianowicie skutki deprecjacji, czyli, co na jedno wychodzi, przewrotu w mierniku wartości kruszców szlachetnych. Słusznie stwierdza on, że deprecjacja ta, przy stopniowo tylko następującym wyrównaniu cen towarów, dopiero w końcowym efekcie "podnosi cenę pracy", vulgo płacę roboczą; a więc kosztem robotników (co jednak w jego oczach jest rzeczą zupełnie godziwą) pomnaża zysk kupców i przemysłowców i w ten sposób "pobudza pilność". Ale właściwego, naukowego pytania: czy i jak zwiększony przywóz kruszców szlachetnych, gdy wartość ich pozostaje ta sama, wpływa na ceny towarów - tego pytania Hume sobie nie zadaje i każde "pomnożenie ilości kruszców szlachetnych" utożsamia z ich deprecjacją. Hume czyni więc dokładnie to, co mówi o nim Marks ("Przyczynek do krytyki etc.", str. 173112a). Przy okazji wrócimy jeszcze na krótko do tego punktu, przedtem jednak przejdźmy do eseju Hume'a "O procencie".

Wyraźnie przeciw Locke'owi skierowany dowód Hume'a, że nie masa istniejących pieniędzy, lecz stopa zysku reguluje procent, jak również inne podane przezeń wyjaśnienia przyczyn określających wysoki lub niski poziom stopy procentowej - wszystko to, wyrażone w sposób daleko ściślejszy, a mniej błyskotliwy, zawarte jest w pracy wydanej w roku 1750, dwa lata przed esejem Hume'a: "Rozprawa o przyczynach określających naturalną normę procentu, w której rozważane są dotyczące tej kwestii zdania Sir W. Petty'ego i Mr Locke'a". Autorem tej pracy jest J. Massie, pisarz o wszechstronnych zainteresowaniach i, jak widać ze współczesnej mu literatury angielskiej, bardzo poczytny. Interpretacja stopy procentowej, jaką dał Adam Smith, jest bliższa Józefowi Massie niż Hume'owi. Ani Massie, ani Hume nic nie wiedzą i nie mówią o naturze "zysku", który u obydwu odgrywa ważną rolę.

"W ogóle - prawi pan Dühring - przy ocenie Hume'a postępowano przeważnie w sposób bardzo stronniczy i podsuwano mu myśli, których u niego wcale nie było".

I pan Dühring sam daje nam niejeden jaskrawy przykład takiego "postępowania". Na przykład esej Hume'a o procencie zaczyna, się od słów:

"Nic nie uchodzi za bardziej niezawodną oznakę kwitnącego stanu jakiegoś narodu, jak niska stopa procentowa, i słusznie; jakkolwiek ja sądzę, że przyczyna tego jest nieco inna, niż się zazwyczaj przyjmuje" 113.

A więc od razu w pierwszym zdaniu Hume przedstawia pogląd, według którego niska stopa procentowa jest najbardziej niezawodną oznaką kwitnącego stanu jakiegoś narodu, jako spowszedniały już w jego czasach komunał. I rzeczywiście, od Childa "idea" ta miała całe sto lat czasu, żeby spowszednieć do cna. A teraz posłuchajmy:

"W poglądach Hume'a na stopę procentową należy przede wszystkim podkreślić myśl, że stopa procentowa jest prawdziwym barometrem stosunków" (jakich?), "a jej niski poziom stanowi prawie nieomylny znak rozkwitu narodu" (str. 130).

Któż tu jest stronniczy? Kto tu wpadł? Nikt inny, tylko pan Dühring.

Poza tym naiwne zdziwienie budzi w naszym krytycznym dziej opisie fakt, że Hume wypowiadając pewną trafną myśl "nawet nie podaje się za jej autora". Coś takiego nie zdarzyłoby się panu Dühringowi.

Jak widzieliśmy, Hume utożsamia wszelkie pomnożenie ilości szlachetnego kruszcu z takim jego pomnożeniem, któremu towarzyszy deprecjacja, przewrót w jego własnej wartości, a więc w mierniku wartości towarów. Poplątanie to było u Hume'a nieuniknione, gdyż nie miał on najmniejszego pojęcia o funkcji kruszcu szlachetnego jako miernika wartości. Nie mógł go mieć, skoro absolutnie nic nie wiedział o samej wartości. Sam termin zjawia się w jego studiach chyba tylko raz, tam mianowicie, gdzie pomyłkę Locke'a, który sądził, że kruszce szlachetne mają "wartość tylko wyobrażoną", pogarsza jeszcze, twierdząc, że mają one "głównie wartość urojoną" 114.

Pod tym względem Hume stoi o wiele niżej nie tylko od Petty'ego, ale i od niejednego z Anglików jemu współczesnych. To samo "zacofanie" okazuje, gdy wciąż jeszcze, staromodnym sposobem, gloryfikuje "kupca" jako główną sprężynę produkcji, od czego Petty dawno już był odszedł. Co się zaś tyczy zapewnienia pana Dühringa, że Hume zajmuje się w swoich rozprawach "głównymi stosunkami gospodarczymi", to wystarczy porównać choćby przytoczoną przez Adama Smitha pracę Cantillona (wydaną podobnie jak rozprawy Hume'a w roku 1752, ale w wiele lat po śmierci autora115), żeby popaść w zdumienie nad ciasnym horyzontem ekonomicznych prac Hume'a. Hume, jak mówiliśmy, zajmuje poważne stanowisko także w dziedzinie ekonomii politycznej, ale mimo świadectwa, jakie wystawił mu pan Dühring, daleko mu do tego, żeby być na tym polu badaczem oryginalnym, tym bardziej zaś mającym epokowe znaczenie. Wpływ jego rozpraw ekonomicznych na współczesne mu sfery wykształcone pochodził nie tylko z doskonałości wykładu, ale o wiele bardziej jeszcze stąd, że stanowiły one postępowo-optymistyczną gloryfikację rozkwitającego wówczas przemysłu i handlu, innymi słowy, kroczącego wówczas w Anglii szybko naprzód społeczeństwa kapitalistycznego, u którego musiały się też spotkać z "aplauzem". Wskażmy tylko drobny szczegół. Powszechnie wiadomo, jak namiętnie angielskie masy ludowe właśnie za czasów Hume'a zwalczały system podatków pośrednich, planowo eksploatowany przez osławionego Roberta Walpole'a, celem odciążenia właścicieli ziemskich i w ogóle bogaczy. W eseju o podatkach ("Of Taxes"), w (którym Hume polemizuje, nie wymieniając jego nazwiska, ze swoim stałym poręczycielem Vanderlintem, najzacieklejszym przeciwnikiem podatków pośrednich i najbardziej zdecydowanym szermierzem opodatkowania gruntów, czytamy:

"Muszą one" (podatki od spożycia) "być rzeczywiście podatkami bardzo wysokimi i bardzo nierozsądnie nałożonymi, jeżeli robotnik sam, nawet przy zwiększonej pilności i oszczędności, nie mógłby ich płacić bez podwyższania ceny swojej pracy" 115a 116.

Można by pomyśleć, że to przemawia sam Robert Walpole, szczególnie gdy się weźmie pod uwagę zdanie z eseju o "kredycie publicznym", gdzie w związku z trudnością opodatkowania wierzycieli państwowych powiedziano:

"Zmniejszenie ich dochodów nie dałoby się osłonić115a pozorem, że jest to tylko sprawa akcyzy czy cel" 117.

Jak się można było po Szkocie spodziewać, podziw Hume'a dla burżuazyjnego sposobu zarobkowania bynajmniej nie był czysto platoniczny. Chudzina za młodu, osiągnął dochód roczny liczony ,na grube tysiące funtów, co pan Dühring - jako że nie idzie tu o Petty'ego - wyraża w taki oto finezyjny sposób:

"Dobrą gospodarką prywatną przy bardzo skromnych środkach doszedł do tego, że nie musiał pisać dla przypodobania się komukolwiek".

Dalej pan Dühring mówi o nim:

"Wpływowi stronnictw, książąt lub uniwersytetów nie uczynił nigdy najmniejszej koncesji".

Nie wiadomo wprawdzie nic o tym, żeby Hume kiedykolwiek wchodził w spółki literackie z jakimś "Wagenerem"118, wiadomo za to, że był niezachwianym adherentem wigowskiej oligarchii, która na piedestale stawiała "kościół i państwo", i że w nagrodę za tę zasługę otrzymał najpierw stanowisko sekretarza ambasady w Paryżu, a potem nieporównanie ważniejsze i lukratywniejsze stanowisko podsekretarza stanu.

"Pod względem politycznym Hume był i zawsze pozostawał usposobiony konserwatywnie i ściśle monarchistycznie. Dlatego też zwolennicy panującego kościoła nie prześladowali go tak jak Gibbona"

- mówi stary Schlosser119.

"Ten sobek Hume, ten fałszerz historii" Izy angielskich mnichów jako tłuściochów żyjących z żebraniny, bez żon i rodzin, "ale sam nigdy nie miał rodziny ani żony i sam był wielkim grubasem, w pokaźnym stopniu wypasionym na publicznych pieniądzach, których nie zarobił żadną rzeczywistą służbą publiczną"

- mówi "ordynarnie" plebejski Cobbett120.

Hume "w praktycznym traktowaniu życia pod najistotniejszymi względami wybitnie górował nad takim Kantem"

- mówi pan Dühring.

Dlaczego jednak Hume zajął aż tak przesadnie zaszczytne miejsce w "Krytycznej historii"? Po prostu dlatego, że ten "poważny i subtelny myśliciel" zdaje się być Dühringiem XVIII wieku. Jak Hume służy za dowód, że

,,stworzenie całej gałęzi nauki" (ekonomii) "było dziełem światlejszej filozofii",

tak prekursorstwo Hume'a jest też najlepszą rękojmią tego, że cała ta gałąź nauki znajdzie najbliższe uwieńczenie w osobie owego fenomenalnego męża, który zwykłą filozofię, tylko "światlejszą", przeobraził w absolutnie światłą filozofię rzeczywistości i u którego, całkiem jak u Hume'a,

"w sposób bezprzykładny dotąd na gruncie niemieckim... studium filozofii w ściślejszym znaczeniu idzie w parze z naukowymi poczynaniami w dziedzinie gospodarki narodowej".

Dlatego też Hume, ekonomista niewątpliwie poważny, został tu pasowany na gwiazdę ekonomiczną pierwszej wielkości; znaczenie jej mogła dotychczas zapoznawać tylko ta sama zazdrość, która tak uporczywym milczeniem uśmierca również "miarodajne dla epoki" osiągnięcia pana Dühringa.


Jak wiadomo, szkoła fizjokratów pozostawiła nam w "Tablicy ekonomicznej" Quesnaya121 zagadkę, o którą dotychczasowi krytycy i historycy ekonomii daremnie szczerbili sobie zęby. "Tablica" ta, która miała jasno uzmysłowić fizjokratyczne wyobrażenia o produkcji i cyrkulacji całego bogactwa kraju, pozostała dla potomności ekonomicznej niejasna. I znów

dopiero pan Dühring ostatecznie rozjaśni nam tę ciemną sprawę.

Co to "ekonomiczne odbicie stosunków produkcji i podziału ma oznaczać u samego Quesnaya", mówi, "można zrozumieć tylko pod warunkiem, że się "przedtem dokładnie zbadało właściwe mu naczelne pojęcia". I to tym bardziej, że dotychczas przedstawiano je tylko "w sposób chwiejny i nieokreślony"; i nawet u Adama Smitha ich "istotne rysy są nie do poznania".

Otóż takiemu utartemu "lekkomyślnemu referowaniu" pan Dühring raz na zawsze ma położyć kres. I oto na całych pięciu stronicach kpi on z czytelnika, wtykając mu wszelkiego rodzaju napuszone zwroty, ciągłe potworzenia i rozmyślny nieład, który ma przesłonić fatalny fakt, że o "naczelnych pojęciach" Quesnaya ma pan Dühring do zakomunikowania bodaj że mniej niż "najpopularniejsze kompilacje podręcznikowe", przed którymi tak niestrudzenie przestrzega. "Jedną z najbardziej wątpliwych stron" tego wstępu jest to, że już tu "Tablica", znana dotąd tylko z nazwy, zostaje pobieżnie obwąchana, po czym ustępuje miejsca najrozmaitszym "refleksjom", na przykład o "różnicy między nakładem a wynikiem". Różnicy "tej nie da się, co prawda, znaleźć w idei Quesnaya w stanic gotowym", ale pan Dühring da nam za to jej olśniewający przykład, skoro tylko przejdzie od rozwlekłego "nakładu" wstępnego do dziwnie krótkiego "wyniku", do informacji o samej "Tablicy". Podajmy więc wszystko, ale dosłownie wszystko, co uważa on za wskazane zakomunikować nam o Tablicy Quesnaya.

W "nakładzie" pan Dühring powiada:

"Wydawało się mu" (Quesnayowi) "rzeczą samą przez się zrozumiałą, że dochód" (dopiero co mówił pan Dühring o produkcie netto) "trzeba pojmować i traktować jako wartość pieniężną... Nawiązywał swoje rozmyślania (!) od razu do wartości pieniężnych, o których zakładał, że są to sumy osiągnięte ze sprzedaży wszystkich ziemiopłodów przy przejściu z pierwszej ręki. W ten sposób (!) operuje on w pierwszych kolumnach swej Tablicy kilkoma miliardami" (to znaczy wartościami pieniężnymi).

Tak więc dowiedzieliśmy się trzykrotnie, że Quesnay operuje w Tablicy "wartościami pieniężnymi" "ziemiopłodów", z "wartością pieniężną" "produktu netto", czyli "czystego dochodu", włącznie. Dalej czytamy:

"Gdyby Quesnay poszedł drogą rzeczywiście naturalnego rozważania i uwolnił się nie tylko od oglądania się na kruszce szlachetne i na ilość pieniądza, ale także na wartości pieniężne... Ale tak liczy się tylko z samymi sumami wartości i z góry wyobraża sobie (!) produkt netto jako wartość pieniężną".

A więc po raz czwarty i piąty: w Tablicy mamy tylko wartości pieniężne!

"Doszedł on" (Quesnay) ,,do niego" (do produktu netto) "przez potrącenie nakładów i głównie" (sposób referowania nie utarty, za to tym lekkomyślniejszy) "miał na myśli (I) tę wartość, która przypada właścicielowi ziemskiemu jako renta".

Wciąż jeszcze nie ruszyliśmy z miejsca; ale zaraz ruszymy:

,,Z drugiej, strony jednak, także - jakaż perła to "jednak także"! - produkt netto jako przedmiot naturalny wchodzi do cyrkulacji i staje się w ten sposób elementem, za pomocą którego klasa nazywana jałową... ma być... utrzymywana. Od razu (!) można spostrzec zamęt, który powstaje przez to, że w jednym wypadku wartość pieniężna, w drugim - sama rzecz determinuje bieg myśli".

Na ogół, zdaje się, wszelka cyrkulacja towarowa choruje na ten "zamęt", że towary wchodzą do niej jednocześnie jako "przedmioty naturalne" i jako "wartości pieniężne". Ale kręcimy się wciąż jeszcze w kręgu "wartości pieniężnych", gdyż

,,Quesnay chce uniknąć podwójnego szacowania dochodu narodowego".

Za pozwoleniem pana Dühringa: u dołu w "Analizie" Tablicy122 Quesnaya figurują różne rodzaje produktów jako "przedmioty naturalne"; u góry zaś, w samej Tablicy, ich wartości pieniężne. Później Quesnay polecił nawet swemu totumfackiemu, księdzu Baudeau, wnieść wprost do samej Tablicy przedmioty naturalne obok ich wartości pieniężnych 123.

Po tak wielkim "nakładzie" następuje "wynik". Słuchajmy i podziwiajmy:

"Jednakże niekonsekwencja" (ze względu na rolę, jaką Quesnay przypisuje właścicielom ziemskim) "staje się od razu wyraźna, gdy tylko spytamy, co też się dzieje w obrocie gospodarczym z produktem netto zawłaszczanym jako renta. Tu sposób myślenia fizjokratów i Tablica ekonomiczna mogły się zdobyć tylko na zamęt przechodzący w mistycyzm i na dowolność".

Koniec wieńczy dzieło. A więc pan Dühring nie wie, "co też się dzieje w obrocie gospodarczym" (przedstawionym w Tablicy) "z produktem netto zawłaszczanym jako renta" Tablica stanowi dla niego "kwadraturę koła". Sam przyznaje, że nie rozumie ABC fizjokratyzmu. Po całym tym lizaniu gorącego ciasta, po całym młóceniu słomy, po wszystkich błazeńskich skokach i hołubcach, po arlekinadach, epizodach, sprzecznościach, powtórzeniach, po ogłupiającym przesypywaniu piasku, po tym wszystkim, co miało nas tylko przygotować do wstrząsającej rewelacji, "co też Tablica ma oznaczać u samego Quesnaya" - po tym wszystkim następuje w końcu wstydliwe wyznanie pana Dühringa, że sam nie wie!

Pozbywszy się tej bolesnej tajemnicy, tej horacjańskiej czarnej troski124, która mu siedziała na karku, gdy galopował przez krain? fizjokratów, nasz "poważny i subtelny myśliciel" znów dmie ochoczo w puzon:

"Linie, które Quesnay w swojej zresztą dość prostej (!) Tablicy rysuje tu i tam" (jest tych linii razem pięć!), "linie, które mają wyobrażać cyrkulację produktu netto", każą się zastanowić, "czy w tych dziwacznych kombinacjach kolumn" nie tkwi jakaś fantastyka matematyczna, przypominają, że Quesnay zajmował się kwadraturą koła itd.

Ponieważ pan Dühring, jak sam przyznaje, linii tych pomimo całej ich prostoty nie rozumie, musi swoim ulubionym sposobem rzucić na nie podejrzenie. I teraz, pocieszony, może zadać fatalnej Tablicy ostatni cios:

"Kiedyśmy rozpatrzyli produkt netto z tej najbardziej wątpliwej strony" itd.

Właśnie to niedobrowolne wyznanie, że ani słowa nie rozumie z "Tableau economique" i z "roli", jaką odgrywa figurujący w niej produkt netto - właśnie to nazywa pan Dühring "najbardziej wątpliwą stroną produktu netto l" Co za wisielczy humor!

Żeby jednak nasi czytelnicy nie pozostali w takiej samej straszliwej niewiedzy na temat Tablicy Quesnaya, w jakiej muszą pozostawać ci, którzy swoją mądrość ekonomiczną czerpią z "pierwszej ręki" pana Dühringa, powiemy krótko124a:

Jak wiadomo, fizjokraci dzielą społeczeństwo na trzy klasy:

1) klasę produktywną, to znaczy rzeczywiście czynną w rolnictwie, dzierżawców i robotników rolnych; nazwani są oni klasą produktywną, gdyż praca ich pozostawia nadwyżkę - rentę.

2) Klasę, która zawłaszcza tę nadwyżkę, a obejmuje właścicieli ziemskich i zależną od nich świtę, monarchę i w ogóle urzędników opłacanych przez państwo, wreszcie kościół w jego szczególnym charakterze zawłaszczyciela dziesięciny. Gwoli krótkości będziemy w dalszym ciągu nazywali pierwszą klasę po pro stu "dzierżawcami", drugą - "właścicielami ziemskimi".

3) Klasę przemysłową, czyli jałową (bezpłodną); jałową, bo według poglądów fizjokratów do surowców dostarczanych jej przez klasę produktywną dodaje ona tyle tylko wartości, ile konsumuje środków żywności dostarczanych jej przez tę klasę. Otóż Tablica Quesnaya ma unaocznić, w jaki sposób cały produkt roczny jakiegoś kraju (faktycznie Francji) cyrkuluje między tymi trzema klasami i służy do rocznej reprodukcji.

Pierwszym założeniem Tablicy jest to, że system dzierżawy, a z nim wielka gospodarka rolna typu współczesnego Quesnayowi wprowadzone są wszędzie, przy czym za wzór służy Normandia, Pikardia, Ile-de-France i kilka innych prowincji francuskich. Dzierżawca występuje więc jako rzeczywisty kierownik gospodarki rolnej; reprezentuje on w Tablicy całą klasę produktywną (zajmującą się rolnictwem) i płaci właścicielowi ziemskiemu rentę w pieniądzach. Przyjmuje się, że ogół dzierżawców posiada kapitał zakładowy lub inwentarz wartości dziesięciu miliardów liwrów, z czego jedną piątą, czyli 2 miliardy, stanowi amortyzowany rocznie kapitał obrotowy. Jest to szacunek, którego podstawą były znów najlepiej uprawiane dzierżawy we wspomnianych prowincjach.

Dalsze założenia: 1) stałe ceny i reprodukcja prosta - dla uproszczenia sprawy; 2) wszelka cyrkulacja wyłącznie wewnątrz jednej klasy jest wyeliminowana, a uwzględnia się tylko cyrkulację między klasami; 3) wszystkie akty kupna względnie sprzedaży, dokonane między klasami w ciągu roku gospodarczego, łączą się w jedną sumę ogólną. Wreszcie przypomnijmy sobie, że za czasów Quesnaya we Francji, tak jak mniej więcej w całej Europie, własny, domowy przemysł rodziny chłopskiej zaspokajał przeważającą część ,jej potrzeb nie należących do kategorii środków żywności i dlatego traktowany jest tu jako przynależny oczywiście do rolnictwa.

Punktem wyjścia Tablicy jest plon globalny, figurujący z tej racji u samej góry roczny produkt brutto całego rolnictwa, czyli "całkowita reprodukcja kraju", w tym wypadku Francji. Wielkość wartości tego produktu brutto jest oszacowana według przeciętnych cen ziemiopłodów w krajach prowadzących handel. Wynosi ona pięć miliardów liwrów, sumę, która według możliwego wówczas szacunku statystycznego w przybliżeniu wyraża pieniężną wartość rolniczego produktu brutto we Francji. To, a nic co innego, jest przyczyną, dla której Quesnay w Tablicy "operuje kilkoma", mianowicie pięcioma miliardami liwrów, a nie pięcioma liwrami tureńskimi 125.

Cały produkt brutto, wartości pięciu miliardów, znajduje się więc w ręku klasy produktywnej, to znaczy przede wszystkim dzierżawców, którzy go wytworzyli wyłożywszy roczny kapitał obrotowy w wysokości 2 miliardów, odpowiadający kapitałowi zakładowemu dziesięciu miliardów. Produkty rolne, środki żywności, surowce itd., które trzeba zużyć na odnowienie kapitału obrotowego, a więc także na utrzymanie wszystkich osób bezpośrednio czynnych w rolnictwie, odejmuje się in natura od globalnego plonu i wydaje się na nową produkcję rolną. Ponieważ, jak powiedzieliśmy, zakłada się stałe ceny i prostą reprodukcję w skali raz ustalonej, wartość pieniężna tej zarezerwowanej części produktu brutto wynosi dwa miliardy liwrów. Ta część nie wchodzi więc do ogólnej cyrkulacji, bo, jak już zaznaczyliśmy, cyrkulacja, o ile się odbywa tylko wewnątrz każdej klasy z osobna, a nie między różnymi klasami, jest z Tablicy wyłączona.

Po odnowieniu kapitału obrotowego z produktu brutto zostaje nadwyżka trzech miliardów: dwa miliardy w środkach żywności, jeden w surowcach. Ale renta, którą dzierżawcy mają wypłacić właścicielom ziemskim, wynosi tylko dwie trzecie tej sumy, to znaczy dwa miliardy. Dlaczego w rubryce "produkt netto", czyli "czysty dochód", figurują tylko te dwa miliardy, okaże się niebawem.

Jednakże prócz "całkowitej reprodukcji" rolniczej o wartości pięciu miliardów, z których trzy miliardy wchodzą do ogólnej cyrkulacji - przed rozpoczęciem ruchu przedstawionego w Tablicy w rękach dzierżawców znajduje się jeszcze cały "pecule" ["uciułany fundusz"] narodu, dwa miliardy gotówką. Sprawa ta wygląda następująco:

Ponieważ punktem wyjścia Tablicy jest plon globalny, tworzy on zarazem końcowy punkt roku gospodarczego, na przykład roku 1758, po którym się zaczyna nowy rok gospodarczy. W ciągu tego nowego roku 1759 część produktu brutto, przeznaczona do cyrkulacji, dzieli się, w rezultacie wielu poszczególnych płatności, aktów kupna i sprzedaży, między dwie inne klasy. Otóż te kolejne ruchy, rozproszone i rozłożone na cały rok, zostają połączone w kilka typowych aktów obejmujących w każdym wypadku od razu cały rok - jak tego wymagały wszystkie okoliczności układania Tablicy. Wobec tego z końcem roku 1758 do klasy dzierżawców wróciły pieniądze, które ona wypłaciła właścicielom ziemskim jako rentę za rok 1757 (jak się to odbywa, ukaże sama Tablica), mianowicie suma dwóch miliardów, tak że w roku 1759 klasa dzierżawców może znowu rzucić tę sumę do cyrkulacji. A że suma ta jest, jak zaznacza Quesnay, o wiele większa, niż tego wymaga ogólna rzeczywista cyrkulacja kraju (Francji), gdzie płatności stale częściowo się powtarzają, zatem dwa miliardy liwrów znajdujące się w rękach dzierżawców reprezentują ogólną sumę pieniędzy, jakimi obraca naród.

Klasa pobierających rentę właścicieli ziemskich występuje, jak to bywa jeszcze i dziś, przede wszystkim w roli inkasentów płatności. Według założenia Quesnaya właściciele ziemscy w ścisłym tego słowa znaczeniu otrzymują z tej dwumiliardowej renty tylko cztery siódme; dwie siódme przypadają państwu, a jedna siódma odbiorcom dziesięcin. Za czasów Quesnaya kościół był największym właścicielem ziemskim we Francji, ponadto zaś pobierał dziesięcinę z wszelkiej innej własności ziemskiej.

Kapitał obrotowy, wydatkowany przez klasę "jałową" w ciągu całego roku (avances annuelles), składa się z surowców wartości miliarda - tylko z surowców, gdyż narzędzia, maszyny itd. zaliczają się do wytworów własnych tej klasy. A różnorakie role, spełniane przez te wytwory w produkcji przemysłowej tej klasy, są dla Tablicy obojętne, podobnie jak zachodząca wyłącznie w kręgu tej klasy cyrkulacja towarowa i pieniężna. Wynagrodzenie za pracę, poprzez którą klasa jałowa przetwarza surowce w towary przemysłowe, równa się wartości środków utrzymania, jakie klasa ta otrzymuje częściowo bezpośrednio od klasy produktywnej, częściowo pośrednio przez właścicieli ziemskich. Jakkolwiek klasa ta dzieli się na kapitalistów i robotników najemnych, pozostaje ona w myśl zasadniczego poglądu Quesnaya, jako klasa w całości, na pensji u klasy produktywnej i właścicieli ziemskich. Globalna produkcja przemysłowa, a więc też globalna cyrkulacja tej produkcji, dzielona w roku następującym po zbiorach, jest również wzięta jako jedyna całość. Zakłada się tedy, że na początku ruchu przedstawionego w Tablicy roczna produkcja towarowa klasy jałowej znajduje się całkowicie w jej rękach, czyli że cały jej kapitał obrotowy, to znaczy surowiec wartości miliarda, przemienił się w towary wartości dwóch miliardów, z czego połowa reprezentuje cenę środków żywności spożytych podczas tej przemiany. Można by tu powiedzieć, że klasa jałowa zużywa w swoim gospodarstwie domowym także produkty przemysłowe; gdzież więc figurują one, skoro jej własny produkt globalny przechodzi w wyniku cyrkulacji do innych klas? Na to otrzymujemy odpowiedź: klasa jałowa nie tylko sama konsumuje część własnych towarów, ale usiłuje też tyle z nich, ile może, zatrzymać przy sobie. Sprzedaje więc swoje towary rzucone do cyrkulacji powyżej rzeczywistej wartości i musi tak czynić, skoro szacujemy te towary według globalnej wartości ich produkcji. Ale fakt ten w niczym nic zmienia danych Tablicy, gdyż dwie inne klasy otrzymują przecież towary przemysłowe tylko według wartości ich globalnej produkcji.

Znamy więc teraz sytuację ekonomiczną trzech różnych klas na początku ruchu przedstawionego w Tablicy.

Klasa produktywna dysponuje - po odnowieniu swego kapitału obrotowego w naturze - jeszcze trzema miliardami w produkcie rolnym brutto i dwoma miliardami w pieniądzach. Klasa właścicieli ziemskich figuruje na razie tylko z roszczeniem do dwóch miliardów renty od klasy produktywnej. Klasa jałowa dysponuje dwoma miliardami w towarach przemysłowych. Cyrkulacje odbywającą się między dwoma tylko z tych klas nazywają fizjokraci cyrkulacją niedoskonałą, cyrkulację przebiegającą przez wszystkie trzy klasy nazywają cyrkulacją doskonałą.

Przejdźmy teraz do samej Tablicy ekonomicznej.

Pierwsza (niedoskonała) cyrkulacja: Dzierżawcy wypłacają właścicielom ziemskim, bez świadczenia wzajemnego, należną im rentę w wysokości dwóch miliardów. Za jeden z tych miliardów właściciele ziemscy kupują środki żywności u dzierżawców, do których wraca w ten sposób połowa pieniędzy wydanych na wypłatę renty.

W swojej "Analizie tablicy ekonomicznej" Quesnay nie mówi już o państwie otrzymującym dwie siódme i o kościele otrzymującym jedną siódmą renty gruntowej, gdyż ich społeczne role są powszechnie znane. Natomiast o właścicielach ziemskich w ścisłym tego słowa znaczeniu mówi, że ich wydatki, wśród których figurują też wydatki całej ich służby, przynajmniej w przeważającej części są wydatkami nieproduktywnymi, z wyjątkiem tej ich nikłej części, która zostaje użyta "na utrzymanie i ulepszenie ich dóbr oraz na podniesienie ich uprawy". Ale mocą "prawa naturalnego" właściwa ich funkcja polega właśnie na "dbaniu o dobrą administrację i o wydatki na utrzymanie ich dziedzictwa" 126, albo też, jak wykłada się dalej, na avances foncieres, to znaczy na wydatkach służących przystosowaniu gleby i zaopatrzeniu dzierżawionych dóbr w cały inwentarz, co pozwala dzierżawcy poświęcić cały jego kapitał wyłącznie na rzeczywistą uprawę.

Druga (doskonała) cyrkulacja. Za drugi znajdujący się jeszcze w ich rękach miliard pieniędzy właściciele ziemscy kupują towary przemysłowe od klasy jałowej, ta zaś za otrzymane w ton sposób pieniądze nabywa u dzierżawców środki żywności na taką samą sunie.

Trzecia (niedoskonała) cyrkulacja. Za miliard pieniędzy dzierżawcy kupują u klasy jałowej towary przemysłowe; znaczna, część tych towarów składa się z narzędzi rolniczych i innych środków produkcji potrzebnych do uprawy roli. Klasa jałowa zwraca dzierżawcom te pieniądze kupując za miliard surowce na odnowienie własnego kapitału obrotowego. W ten sposób dwa miliardy pieniędzy wydane przez dzierżawców przy wypłacie renty wróciły do nich i obieg jest zakończony. Tym samym została rozwiązana wielka zagadka: "Co dzieje się w obrocie gospodarczym z produktem netto zawłaszczanym jako renta".

Wyżej, w początkowym punkcie tego procesu, mieliśmy w rękach klasy produktywnej nadwyżkę trzech miliardów. Z tych tylko dwa jako produkt netto wypłacono w postaci renty właścicielom ziemskim. Trzeci miliard nadwyżki stanowi procent od ogólnego kapitału zakładowego dzierżawców, a więc od dziesięciu miliardów dziesięć procent. Procent ten otrzymują oni, zauważmy, nie z cyrkulacji; znajduje się on in natura w ich rękach; realizują go tylko przez cyrkulację w ten sposób, że zamieniają go w cyrkulacji na towary przemysłowe równej wartości.

Gdyby nie ten procent, dzierżawca, główny czynnik w rolnictwie, nie inwestowałby w nie kapitału zakładowego. Już z tego punktu widzenia zawłaszczanie przez dzierżawcę tej części dodatkowego przychodu rolnego, która reprezentuje procent, jest zdaniem fizjokratów równie koniecznym warunkiem reprodukcji, jak sama klasa dzierżawców, i z tej racji elementu tego nie można zaliczać do kategorii narodowego "produktu netto", czyli "czystego dochodu"; ten ostatni bowiem odznacza się właśnie tym, że podlega konsumpcji bez jakiegokolwiek względu na bezpośrednie potrzeby reprodukcji narodowej.

A ten fundusz jednego miliarda idzie według Quesnaya przeważnie na potrzebne w ciągu roku remonty i częściowe odnawianie kapitału zakładowego, następnie służy jako fundusz rezerwowy w razie nieszczęśliwych wypadków, wreszcie wzbogaca, o ile możności, kapitał zakładowy i obrotowy, a także przyczynia się do ulepszenia gleby i rozszerzenia uprawy.

Cały ten proces jest ostatecznie "dość prosty". Do cyrkulacji wrzucają: dzierżawcy - dwa miliardy w pieniądzach na opłatę renty i trzy miliardy w produktach, których dwie trzecie stanowią środki żywności, a jedną trzecią surowce; klasa jałowa - towary przemysłowe za dwa miliardy. Środki żywności na sumę dwóch miliardów konsumują w połowie właściciele ziemscy ze swoimi dworami, a w połowie - klasa jałowa, jako wynagrodzenie za swoją pracę. Surowce na sumę miliarda idą na odnowienie kapitału obrotowego tej klasy. Z będących w cyrkulacji towarów przemysłowych na sumę dwóch miliardów jedna połowa przypada właścicielom ziemskim, druga dzierżawcom, dla których stanowi ona tylko przekształconą formę uzyskanego bezpośrednio z reprodukcji rolnej procentu od ich kapitału zakładowego. Natomiast pieniądze, które dzierżawca rzucił do cyrkulacji płacąc rentę, wracają do niego przez sprzedaż jego produktów i w rezultacie może zachodzić taki sam obieg w następnym roku gospodarczym.

A teraz podziwiajmy "rzeczywiście krytyczny", tak nieskończenie górujący nad "utartym lekkomyślnym referowaniem" wykład pana Dühringa. Najpierw pięć razy z rzędu sugerował nam w tajemniczy sposób, jak to ryzykownie Quesnay operuje w Tablicy wyłącznie wartościami pieniężnymi (co zresztą okazało się nieprawdą), a w końcu doszedł do wniosku, że w odpowiedzi na pytanie:

"Co dzieje się w obrocie gospodarczym. z produktem netto zawłaszczanym jako renta" - "Tablica może przynieść tylko przechodzący w mistycyzm zamęt i dowolność".

Widzieliśmy, że Tablica - owo równie proste, jak też, jak na swój czas, genialne przedstawienie rocznego procesu reprodukcji odbywającego się poprzez cyrkulację - bardzo ściśle odpowiada na pytanie, co się dzieje z tym produktem netto w obrocie gospodarczym, tak więc "mistycyzm", jak również "zamęt i dowolność" znów pozostają na koncie pana Dühringa jako "najbardziej wątpliwa strona" i jedyny "produkt netto" jego studiów nad fizjokratyzmem.

Dokładnie tak samo jak teoria fizjokratów znana jest panu Dühringowi jej historyczna funkcja.

"Z Turgotem - poucza nas pan Dühring - przyszedł, praktycznie i teoretycznie, kres fizjokratyzmu we Francji".

To, że Mirabeau w swoich poglądach ekonomicznych był w istocie fizjokratą, to, że był on pierwszym autorytetem ekonomicznym w Zgromadzeniu Ustawodawczym z roku 1789, to, że Zgromadzenie w swoich reformach gospodarczych przełożyło znaczną część tez fizjokratycznych z języka teorii na język praktyki, w szczególności zaś obłożyło wysokim podatkiem produkt netto zawłaszczany przez własność ziemską "bez świadczenia wzajemnego", to znaczy rentę gruntową - wszystko to dla "takiego" Dühringa nie istnieje.

Jak zamaszyste przekreślenie całego okresu od roku 1691 do 1752 sprzątnęło z drogi wszystkich poprzedników Hume'a, tak inne przekreślenie zmiotło znajdującego się między Hume'em a Adamem Smithem sir Jamesa Steuarta. O jego wielkim dziele, które, pomijając jego historyczną doniosłość, trwale wzbogaciło ekonomię polityczną 127, nie ma w "przedsięwzięciu" pana Dühringa ani słowa. Za to rzuca on na Steuarta najdosadniejszą obelgę, jaką zawiera jego dykcjonarz, mówiąc, że za czasów A. Smitha był "profesorem". Niestety, obwinienie to jest po prostu zmyślone. Faktycznie Steuart był szkockim obszarnikiem, który, wygnany z Wielkiej Brytanii za rzekomy udział w spisku stuartowskim, dzięki dłuższemu pobytowi na kontynencie i licznym podróżom zapoznał się ze stosunkami ekonomicznymi w różnych krajach.

Krótko i węzłowato: według "Krytycznej historii" wszyscy dawniejsi ekonomiści mieli wartość tylko o tyle, że służyli albo jako "zadatki" dla panaduhringowego "miarodajnego" głębszego ugruntowania - albo też, godni potępienia, tym bardziej służyli mu za dogodne tło. Jednakże i w ekonomii jest kilku herosów, co stwarzają nie tylko "zadatki" dla "głębszego ugruntowania", lecz także "twierdzenia", z których, zgodnie z przepisem filozofii przyrody, ekonomia zostaje już nie tylko "rozwinięta", ale i "skomponowana": należy tu mianowicie "niezrównanie wybitna wielkość", List, który na zbożny pożytek niemieckich fabrykantów rozdymał w "potężniejsze" stówa "subtelniejsze" merkantylistyczne teorie takiego Ferriera i jemu podobnych; dalej Carey, który prawdziwe jądro swojej mądrości obnaża w następującym zdaniu:

"System Ricarda to system waśni... Prowadzi on do wytworzenia nienawiści klasowej... książka jego stanowi podręcznik dla demagoga dążącego do władzy przez podział ziemi, wojnę i rabunek" 128,

i na sam koniec Konfuzjusz128a londyńskiej City - Macleod.

Toteż ludzie, którzy obecnie i w najbliższej przyszłości zechcą studiować historię ekonomii politycznej, postąpią na pewno bardziej celowo, jeżeli zapoznają się z "wodnistymi tworami", "płyciznami" i "rozrzedzonymi papkami" "najpopularniejszych kompilacyj (podręcznikowych", niżby uczynili zdając się na "dziejopisarstwo w wielkim stylu" pana Dühringa.


Jakiż więc jest wynik końcowy naszej analizy duhringowskiego "samodzielnie stworzonego systemu" ekonomii politycznej? W rezultacie doszliśmy do tego tylko, że wszystkie te wielkie słowa i jeszcze większe obietnice stanowią takie samo mydlenie oczu jak "Filozofia". Teoria wartości, ów "probierz dojrzałości systemów ekonomicznych", streszcza się w tym, że pan Dühring rozumie przez wartość pięć zupełnie różnych i biegunowo sprzecznych ze sobą -rzeczy, w najlepszym więc wypadku sam nie wie, czego chce. Proklamowane z taką pompą "naturalne prawa wszelkiej gospodarki" okazały się wszystkie powszechnie znanymi, a często nawet błędnie sformułowanymi banałami najgorszego gatunku. Jedyne wytłumaczenie faktów ekonomicznych, jakie może nam dać ten samodzielnie stworzony system, głosi, że fakty te są wynikiem "przemocy", formułka, którą filistrzy wszystkich narodów od tysięcy lat pocieszają się w obliczu każdej napotykanej niedogodności - formułka, która nie uczyniła nas mądrzejszymi, niż byliśmy. Zamiast przeanalizować tę przemoc, jej źródła i następstwa, pan Dühring zachęca nas, żebyśmy z wdzięcznością przyjęli samo słowo "przemoc" jako ostateczną przyczynę i ostateczne wytłumaczenie wszystkich zjawisk ekonomicznych. Zmuszony do dalszych wynurzeń na temat kapitalistycznego wyzysku pracy, przedstawia go najpierw ogólnie jako oparty na ocleniu i dodatku do ceny, całkowicie przyswajając sobie w tym zakresie proudhonowski "pobór" (preleyement), żeby potem konkretnie już wytłumaczyć go marksowską teorią pracy dodatkowej, produktu dodatkowego i wartości dodatkowej. Zdołał on szczęśliwie pojednać dwa całkowicie sprzeczne ujęcia, przepisując za jednym zamachem oba. I jak w filozofii nie znajdował dość ordynarnych słów pod adresem tego samego Hegla, którego wciąż, spłycając, eksploatuje, tak w "Krytycznej historii" niepohamowane lżenie Marksa służy mu tylko do ukrycia faktu, że wszystko jako tako jeszcze racjonalne z tego, co nawypisywał w "Kursie" na temat kapitału i pracy, jest tylko spłyconym plagiatem z Marksa. Nieuctwo, które w "Kursie" stawia u kolebki historii narodów cywilizowanych "wielkiego właściciela ziemskiego", a nic nie wie o wspólnej własności gruntowej w gminach rodowych i wiejskich, od której w rzeczywistości zaczyna się cała historia - to trudne dziś do pojęcia nieuctwo bodaj że blednie jeszcze przed tym, które w "Krytycznej historii" rozpiera się butnie jako "uniwersalny widnokrąg spojrzenia historycznego", a które zilustrowaliśmy zaledwie kilkoma odstraszającymi przykładami. Najkrócej mówiąc: olbrzymi "nakład" samochwalstwa, jarmarcznej reklamy i prześcigających się nawzajem obietnic, a potem "wynik" - równy zeru.

Dział trzeci: Socjalizm


[Powrót do spisu treści]

[Powrót do spisu prac Marksa i Engelsa]